27 marca 2014
Międzynarodowy Dzień Teatru
Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie
Festiwalowe
recenzje
Festiwal dobiegł końca. Pozostało odczekać chwilę na
werdykt jury i po tym rozejść się do domów z
poczuciem niedosytu. W głowach pozostanie ferment,
ale każdy na swój sposób będzie starał się go jakoś
poukładać. Układam więc…
„Wdowy”
Sławomira Mrożka to spektakl kolorowy. Już to jest
wielką jego zasługą, ponieważ kolory użyte w
inscenizacji są zabawne same w sobie. Jak na
przykład te pojawiające się na ustach zmarłych
panów, którzy nigdy do tej pory - a więc za życia -
nie wyglądali tak oszałamiająco. Prawdziwymi
bohaterkami spektaklu są jednak kobiety, i kolory z
nimi właśnie związane. Przeważa ogień we włosach i
stonowane dodatki: woalki, jakieś jesienne
płaszczyki no i rękawiczki, bez których wdowa nie
jest właściwie wdową, a jedynie rodzajem oszusta.
Szloch i niedowierzanie przeplatają się podczas
spektaklu, przy czym niedowierzania jest więcej. Być
może zbyt wiele. Ileż to wdów znanych nam z
potoczności bywa w podobny sposób zaskakiwana, ileż
spośród nich otrzymuje pośmiertne listy? Niewiele
takich kobiet będzie, sam Mrożek spotkał się w swoim
życiu z trzema i wszystkie je, na zasadzie
niemożliwości, władował do jednej sztuki. Oczywiście
pierwowzory mieszkają w Paryżu, gdzie indziej się
takich kobiet nie spotyka. Olsztyńskie wdowy ładnie
ów Paryż podrabiają, a nawet przerabiają go, przy
użyciu charakterów i charyzmy każdej z aktorek.
Bohaterki spektaklu są wyrzeźbione z godności i
wdzięku, zaś ich natura jest wyłącznie
arystokratyczna. Dzięki temu, spektakl nie rozpływa
się w niebycie i wprowadza równowagę tam, gdzie w
tekście Mrożka nie starczyło dla niej miejsca.
Panowie: zmarli oraz kelner, wszyscy są
wystarczająco niepokojący, zaś kobiety grają swoje
role bez wrażenia, iż zapomniały o swych partnerach.
Mężczyzna, już nawet nie tylko w formie symbolu,
jest w spektaklu obecny, tak wizualnie (leżąc na
gustownych poduszeczkach), jak duchowo. Kobiety nie
pozostały same i nieprędko się od swych wspomnień
uwolnią, a oprócz przeżywanej żałoby, muszą uporać
się z niedowierzaniem i tłumioną wściekłością.
Wszystko to naturalnie z winy mężczyzn, jak to w
życiu i sztuce bywa.
Niedowierzanie
i wściekłość są również nieobce bohaterkom
„Pokojówek”, dramatu Geneta, którego inscenizacja
dla odmiany rezygnuje z kolorystycznych wybryków.
Wszystko w tym spektaklu Teatru Fotografii jest
czarno - białe, z wyjątkiem charakterów i pasji. Te
ostatnie bowiem kipią na scenie, ukryte w
szarościach, kontrastach i refleksach świetlnych.
Bohaterkami spektaklu są dwie siostry ze stanikami
na sukienkach. Proszę się jednak nie obawiać,
perwersja dotyczy tutaj sfery psychicznej, nie
cielesnej. Mimo dwuznacznej garderoby, rzecz jest
nie o wyzutej z moralności seksualności, tylko o
zastąpieniu prawdziwego życia, życiem powtórzonym.
Ograniczenie świata do kopiowania znanych sobie
tylko relacji, form, gestów i dialogów, jest oznaką
niedowładu Solange i jej siostry Claire. Ich świat,
to zaledwie przedrzeźnianie, w dodatku zaściankowe,
skupione na relacji z chlebodawcami, którymi w tym
przypadku są - nieobecni w przedstawieniu - Pan i
Pani. Nieobecni, być może zmyśleni, dyktują porządek
świata, w którym obracają się siostry. Jest to świat
jednostronnej uległości, zdeformowany przez
lustrzane odbicia w szklanych spodkach i
filiżankach, świat odwrotny. W nim znajdujemy
przeróżne grymasy, uśmieszki, zmarszczone czoła,
wyszczerzone zęby lub wydęte usta. Z takiej właśnie
materii reżyser komponuje kolejne zwroty akcji,
zagęszcza atmosferę i ustawia grę aktorską. Ten
czarno - biały świat luster i zniekształceń,
filtruje zdarzenia, które wydarzają się w
rzeczywistości. Wyolbrzymia niektóre ze zdarzeń inne
zaś ignoruje z właściwą sobie beztroską, by w końcu
doprowadzić do tragedii tam, gdzie nie powinno się
jej spodziewać. Wielka to rzadkość, stworzyć na
scenie rzeczywistość tak wynaturzoną, momentami
rozpływającą się i tracącą styczność z realizmem
jaki znamy. W przedziwnej szklanej tragifarsie
widzianej przez dno talerzyka lub stojącego przy
ścianie lustra, widzimy odbite życie. Ograniczone do
świata pewnego mieszkania. Przejaskrawione i duszne
od emocji. Prawdziwe, w swej absolutnej
nieprawdziwości.
Jeśli
świat nieobecnych potrafił zdominować rzeczywistość
i sposób jej percepcji przez bohaterki „Pokojówek”,
to cóż powiedzieć o Herbertowym „Drugim pokoju”, w
którym tajemnicza postać siedząca lub leżąca za
drzwiami, decyduje o zachowaniu i decyzjach młodych
bohaterów. Tutaj sytuacja jest jeszcze bardziej
beznadziejna, bohaterowie znają świat widziany za
okna, są młodzi i wykształceni, lecz mentalnie nie
posuwają się o wiele dalej niż głupiutkie z natury
pokojówki z dramatu Geneta. Ponieważ jednak pisałem
wcześniej o tym spektaklu, nie będę się powtarzał.
Oglądany po raz drugi zaskakuje swymi rozwiązaniami
związanymi z brakiem ostrości jeszcze bardziej, o
ile to możliwe, a warto wspomnieć, iż aktorzy
pozwalają sobie na wprowadzanie dobrze widocznych
zmian w interpretacji, za co należą im się serdeczne
gratulacje. Spektakl pozostaje żywy, jak się
okazuje, i chyba znajduję go w lepszej formie niż
miesiąc temu.
Miłość
ci wszystko wybaczy, jak się po raz kolejny
dowiadujemy w swym pokręconym życiu. Tym razem w
teatrze, oglądając inscenizację „Małych zbrodni
małżeńskich” Schmitta. Byłoby lepiej, gdyby nie
wybaczała zanadto, chciałoby się powiedzieć.
Niestety, ten staranny spektakl został wypełniony
zbyt dużą dawką dobroduszności. Rozgrywka prowadzona
przez małżeństwo, w oryginale pełna pasji i
czającego się w rogu niebezpieczeństwa, na scenie
wygląda na przekomarzanie się dwojga serdecznych
przyjaciół. Lub raczej - małżonków. W tym miejscu
musiałem na chwilę przerwać pisanie, czego się
jednak nie da oddać w tekście i Państwo będziecie
sądzić, iż blefuję. By uwiarygodnić prawdziwość
swego zachowania, ciąg dalszy tekstu umieszczę na
kolejnej stronie.
Nie przerwałem pisania przypadkowo. Uzmysłowiłem
sobie bowiem nagle, iż aktorzy występujący w
spektaklu są prawdziwym małżeństwem. To mnie
chwilowo zbiło z pantałyku. Jeżeli małżeństwo Elwiry
i Mateusza Iwaszczyszynów gra w ten sposób
małżeństwo Lisy i Gillesa, musi się w tym znajdować
prawda, którą pochopnie odrzuciłem. Byłoby tak,
zaprawdę, iż tak bardzo się myliłem? Znając siebie,
uznaję to za niemożliwe. Być może jest to kwestia
stawianych na samym początku wymagań, także tych
związanych z tytułem. Gdyż zbrodnie, o których
spektakl opowiada, stają się małe w całej swej
dosłowności. Wydaje się nawet, iż są nieważne i
wszystkie co do jednej zasługują na wybaczenie. Nie
wiem, czy jest to do końca zgodne z tekstem
Schmitta, ale z pewnością spektakl na tym właśnie
przekonaniu został oparty. Cokolwiek wydarzyło się w
przeszłości, nadaje się do poprawki, jeśli każda ze
stron zada sobie odrobinę trudu. Ponieważ, no
właśnie, miłość ci wszystko wybaczy. Jednak. Mimo
wszystko. To nieoczekiwanie pocieszenie dociera z
dramatu, który na scenie gloryfikuje wzajemną
czułość i przywiązanie, bagatelizując kłamstwa,
rodzącą się latami obojętność, próby dominacji i
zwykłą podłość.
„Komedia” Samuella Becketta to w sposobie inscenizacji
kwintesencja stylu tego autora. Bezruch i brak
akcji, zastąpiony zostaje przez słowo i pewien
statyczny, fascynujący wizualnie obraz. O tym, iż
niełatwo jest grać z reflektorami umieszczonymi tuż
przy twarzy nie trzeba nikogo przekonywać. Jest
trudno i spojówki cierpią. O tym, iż trudniej grać
bez korzystania z całego ciała, wiedzą aktorzy, za
wyjątkiem recytatorów, którzy z natury z ciała nie
korzystają. Komedia wystawiona głowami, trudno o
większą oszczędność. Do tego potrzebne są niezwykłe
umiejętności, tych zaś aktorom Teatru Fotografii nie
brakuje wcale. Tekst Becketta, w którym wspomnienie
uroków życia miesza się z bezbarwnością
codzienności, z wegetacją cokolwiek tragiczną, na
scenie otrzymał doskonały wizualny ekwiwalent. Świat
słów i półsłówek, pamięci i braku perspektyw,
emocjonalnego odrętwienia i umysłowej
błyskotliwości. Wszystko to na scenie żyje i ma się
dobrze. A raczej, zgodnie z zapatrywaniami Becketta,
ma się źle.
Starotestamentowy
tekst przyzwyczaił nas do trwania w przekonaniu, iż
Jonasz nie istnieje bez ryby, za to ryba może się
obyć bez Jonasza, chyba, że zostanie złowiona i
spożyta. Marin Sorescu nie idzie pod prąd utartym
przekonaniom, lecz wzbogaca je, dodając od siebie
rzeczy, których się po Jonaszu nikt nie spodziewał,
zaś reżyser spektaklu nie chce pozostawać w tyle i
uatrakcyjnia inscenizację jak tylko potrafi, dodając
od siebie elementy nieczęsto stosowane w teatrze.
Jego zainteresowania są z natury filmowe,
najbardziej zaś czerpią z filmu animowanego, lub
przynajmniej z komiksu. Stąd też na scenie, oprócz
aktora Wiśniewskiego, znajdujemy mnóstwo papierowych
dodatków. Dzięki nim, Jonasz jest we wnętrzu ryby i
poza nią, komunikuje się z Bogiem na wzór monty-pythonowski, zaś będąc zanurzony w wodzie -
pozostaje suchy. Trochę blednie przy tych dokładkach
gra aktorska, co jest maskowane złożonością układów
niesfornej fryzury, nadającej aktorowi w kilku
scenach demonicznego charakteru. Na ogół jednak,
ogrywana jest poczciwość i wesołość Jonasza, któremu
- Bogiem a prawdą - do śmiechu nie jest. Z tej
poczciwości wyłania się niepostrzeżenie rodzaj
schizofrenii, Wiśniewski tu i ówdzie przekomarza się
sam ze sobą, dyskutuje i odpowiada na niewygodne
pytania. Przy tym jednak momentami sam dla siebie
staje się partnerem zbyt wymagającym i jedna jego
część osobowości wydaje się szczerze zdumiona tym,
co usłyszy od drugiej. W tych niezwykłych momentach
nie potrzebuje nawet dodatkowego wspomagania ze
strony papierowych ludzików i dekoracji. Jest w tym
zdumieniu szczery i zadziwiony tak mocno, jak tylko
może być ktoś, oglądający rzeczywistość z wnętrza
ryby.
„Lekcja”,
której autorem jest Eugene Ionesco, to gloryfikacja
literatury przekombinowanej i efekciarskiej. Zaletą
inscenizacji jest przede wszystkim jej
uwiarygodnienie sceniczne. W ten sposób, z dosyć
marnego oryginału literackiego, powstał spektakl
żywy i niezwykły. Utrzymane w chropowatej
kolorystyce wnętrza mieszkania profesora, znakomicie
współgrają z charakteryzacją i inscenizacyjną wizją
twórców spektaklu. Profesor w wykonaniu Marka Trębińskiego to postać nieustannie pulsująca
emocjonalnie. Początkowo ukryte rysy charakteru,
przeobrażają się w trakcie trwania przedstawienia w
coraz bardziej złowrogie grymasy, wydobywając z
aktora demoniczność i zatracenie w szaleństwie
odgrywanej postaci. Oczywiście sprowadzenie
wszystkiego do mglistego pojęcia faszyzmu stanowi w
oryginale niepotrzebne i naiwne wytłumaczenie
absurdalnej intrygi, twórcy jednak szczęśliwie
zrezygnowali z podobnych zabiegów. Teatr absurdu
broni się dzięki niedopowiedzeniu, zaś widzowi
podobnie sztuczne wytłumaczenie nie przychodzi do
głowy. Aktorowi dzielnie sekunduje dwoje aktorów:
pani Honorata Mierzejewska-Mikosza w roli
pogrążającej się w bezwładzie uczennicy, oraz pan
Tomasz Czaplarski obsadzony dosyć niekonwencjonalnie
w roli przedziwnej służącej. Ogląda się ów spektakl
znakomicie, groza jest starannie budowana, zaś
dzięki kreacjom aktorskim nie sposób oderwać wzrok
od sceny i niby od niechcenia spojrzeć na zegarek. W
scenach ze służącą, ta właśnie postać wybija się na
pierwszy plan. Czaplarski gra warunkami zaś
wspomagany jest dwuznacznością postaci. Surowy, z
twarzą pozbawioną początkowo ludzkich uczuć, wydaje
się wyłącznie symbolicznym zwiastunem tragedii. W
miarę rozwoju sytuacji i już po opadnięciu z sił
profesora, służący w sukience przejmuje stery
spektaklu, stając się jego siłą napędzającą, nie
tyle świadkiem, co - być może - sprawcą wszystkiego.
Okrucieństwo wizji reżyserskiej nie pozostawia
żadnych wątpliwości, to najbardziej brutalny
spektakl na tym festiwalu, zaś końcowy wydźwięk,
nawet wbrew autorowi, pozostaje wstrząsający.
Kilka
słów należy się przedstawieniu opartemu na tekście
Pereza „Na północnej obwodnicy”. Ponieważ miałem
okazję pisać o tym spektaklu niedługo po jego
premierze, tym razem pozwolę sobie na kilka słów
dezaprobaty wobec Organizatora festiwalu. Jak
wszystkim uczestnikom wiadomo, pokazów tego akurat
spektaklu było kilkanaście. To za sprawą tego, iż
tylko troje widzów mieści się na tylnym siedzeniu
samochodu, w którym rozgrywa się akcja dramatu i
trzeba spektakl powtarzać tak długo, aż zobaczą go
wszyscy. Niestety, okazuje się, że podczas
specjalnego pokazu, przeznaczonego dla jurorów,
zmieniono trasę, którą pojechali aktorzy. Wybrano
oczywiście bardziej urokliwą i objechano całe
jezioro. Trochę to niegrzeczne praktyki, spektakl
powinien wystawiony być w tej samej formie dla
wszystkich zainteresowanych. Nie można dopuścić do
sytuacji, w której niektórzy widzowie mają
zapewniony większy komfort, podczas gdy pechowcy
trafiają na zakorkowane godziny Olsztyna w godzinach
szczytu i zamiast delektować się wspaniałą
inscenizacją, wdychają spaliny i słyszą zewsząd
dobiegające klaksony. Być może wyjątkowo, na
potrzeby festiwalu, aktorka powinna prowadzić
autobus. Jest to zaledwie sugestia, aktorka
poczyniła postępy i prowadzi samochód znacznie
lepiej niż tuż po premierze, więc można było wysłać
ją na dodatkowy kurs prawa jazdy, by prowadzenie
autokaru nie sprawiło jej kłopotów i nie naraziło na
konflikt z prawem.
„Kto
się boi Wirginii Wolf?”, która w filmie „Godziny”
wyglądała na poczciwą i wcale niestraszną. Dokładnie
nie wiadomo, w każdym razie Edward Albee nie usiłuje
nawet odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie.
Skądinąd słusznie, ostatecznie nie zadawał go samemu
sobie. Inscenizacja w reżyserii S. nie oszczędza
żadnego z bohaterów sztuki. Jest w niej szaleństwo i
emocjonalne okrucieństwo. Aktorzy przechodzą raz po
razie z jednego stanu psychicznego w drugi, za
każdym razem krańcowo odmienny. Wykrzykują tłumione
od lat pretensje, by po chwili chwycić się za ręce
lub przytulić z niespodziewaną czułością. Sporo się
tu pije i elementy upojenia alkoholem oraz
otrzeźwienia napędzają karuzelę wydarzeń. Wszyscy
uczestnicy dramatu używają swej inteligencji
wyłącznie do obrażania innych, tryskają jadem,
popadają w chwilową amnezję, toczą boje i kapitulują
znienacka. Duszna atmosfera udziela się widzowi. W
czwartym rzędzie pewna para zaczęła spierać się
podczas spektaklu o to, jakiego koloru lepiej użyć
przy malowaniu kuchni. Trzeba ją było wyprosić z
sali, co się stało z korzyścią dla przedstawienia,
gdyż perypetie owej pary stawały się momentami zbyt
konkurencyjne dla akcji scenicznej. Oczywiście
trafili z tą kłótnią na chwilowe wyciszenie, w innym
wypadku coś podobnego nigdy nie zagroziłoby
przedstawieniu, które zagrane zostało brawurowo i
energicznie. Kto się boi Wirginii Wolf… Dziwaczna
wyliczanka, wymyślona zapewne przez autora sztuki,
pozostawia widza na koniec z poczuciem żalu i
przeświadczeniem, iż oglądamy świat ludzi, którym
nikt i nic nie jest w stanie pomóc. Którzy
szamotaninę wewnętrzną i przemoc wobec siebie
błędnie utożsamili z koniecznością i życiem.
Rozumiemy to doskonale, w ciszy wychodząc ze
spektaklu i trafiając w holu na wyproszoną wcześniej
parę, objętą w pół i zakochaną, niezależnie od tego,
iż on wolałby kuchnię w graficie, podczas gdy
oczywiście zostanie pomalowana na biało.
W
ostatnich latach sporo mówi się o przemianie statusu
polskiego emigranta, który opanował kilka miejsc na
ziemi i bywa kontrowersyjny nawet w tym, że istnieje
i pracuje na rzecz nowej ojczyzny.
Sztuka Sławomira
Mrożka powstała w latach, gdy kontrowersje dotyczyły
spraw z pozoru innych, zaś emigracja miewała
zabarwienie polityczne. Ale czy zmieniło się tak
wiele? Według autorów inscenizacji - nie bardzo.
Akcja spektaklu wydobywa prastare konflikty pomiędzy
inteligentem a chytrym ciułaczem, z których każdy
zarysowany został stereotypowo i z zawstydzającą
chwilami oczywistością. Spektakle Mrożka wymagają
aktorstwa, które zniweluje przesadną sztuczność
bohaterów i sytuacji, w której każe im zaistnieć
autor. Tutaj szczęśliwie aktorzy są tacy, jacy być
powinni, a więc - znakomici. Rafał Mikułowski i
Mirosław Bojenko toczą słowne utarczki z pierwotną
ostrożnością, półgębkiem, od niechcenia, by w miarę
rozwoju fabuły dotrzeć do ostrych spięć. Z podziwu
godną systematycznością kompromitują odgrywanych
przez siebie bohaterów, pozostając im wiernymi przez
cały czas. Trudno wyobrazić sobie bardziej dobrany
duet, w którym oczywiste i zawstydzające atrybuty
każdej z postaci nie przeszkadzają w utożsamianiu
się z nimi. Okulary inteligenta oraz żółte i
poniżające wdzianko robotnika zostają zapomniane
dzięki aktorskiej prawdzie. Rozpływają się w
przedziwnych, nieokreślonych i ascetycznych
wnętrzach. Być może nie ma już takich robotników na
obczyźnie, nie ma też politycznych uchodźców,
niemniej - jak wynika z przedstawienia - wciąż
pomiędzy ludźmi toczą się prastare boje, w których
nikt nie ma racji i nikt nie zostanie zwycięzcą.
Znaleźć szaleństwo w świecie Witkacego, jest to jak
przejść przez ulicę na zielonym świetle. Rzecz z
definicji naturalna. Nie inaczej jest w „Romansie
schizofrenika”, w spektaklu, którego tytuł nie
pozostawia w widzu żadnych złudzeń na temat tego, co
widza czeka. Tak się tylko mi wydawało. Wczesnym
rankiem pewien mój znajomy orzekł, iż na spektakl o
schizofrenii chce mu się pójść pół na pół, miał to
być w jego zamierzeniu zacytowany żart, który potem
wprowadził w życie wychodząc, to znowu wchodząc
kilkadziesiąt razy na salę podczas przedstawienia.
Ostentacyjnie przy tym trzaskał drzwiami, ale sens
swego postępowania pozostał dla mnie niewyjaśniony.
Tymczasem w ruinach, wśród gruzowiska, Konrad Stala
w roli Schyza uprawiał przeróżne niezdrowe sensacje
z Natalią Mioduszewską w roli Kwiatu. Czego nie
wymyślił Witkacy - doprawili aktorzy, a trzeba
wiedzieć, iż autor wymyślił całkiem sporo.
Zwariowany duet, chciałoby się napisać. On
demoniczny wariat, ona onirycznie szalona, lub na
odwrót. Spektakl sensualny i seksualny w jednym.
Gwałtowny w sensie dosłownym. Jakaś gorączka,
wyuzdanie, panie dziejku, okropności z nieodzownym
morderstwem. Krzyki i piski oraz przeróżne formy
omdlenia. Wszystko wymyślone starannie przez
reżysera i zagrane przez aktorów, ale poza tym
nieokiełznane, nerwowe i raz po razie ocierające się
o groteskę. Ów znajomy, o którym wspomniałem, nie
wypił kawy tego dnia, zanadto był wzburzony według
słów jego własnych. Rozumiem go, po spektaklu żadna
kawa nikomu nie była potrzebna. Ani cokolwiek
innego. Spektakl utrzymał wysoki poziom adrenaliny w
naszych organizmach do późnych godzin nocnych, a
jeśli ktoś nie mógł po nim zasnąć, to i lepiej.
Ominęły go przeróżne koszmary z wariatami w rolach
głównych. Tak oddziałuje sztuka na dzień powszedni,
z impetem, bez cienia subtelności. Chwyci za gardło
i nie puści, przynajmniej na czas jakiś.
Ze
wstydem muszę wyznać, iż z powodu wzburzenia
po-witkacowego nie byłem w stanie pójść na kolejny
spektakl. Jeśli pozwalam sobie na wypowiedź na jego
temat, to zaledwie dzięki obejrzanym zdjęciom.
Spektakl „Ciotka w tarapatach” to adaptacja tekstu
Cortazara, którego akurat nie znam, więc skorzystam
z improwizacji. Na zdjęciach widzę panią Justynę
Streichsbier w przeróżnych pozach oraz strojach.
Najpierw jest seria fotografii budowlanej. Kobieta z
płytą, ubrana w prostą, jasną sukienkę, obuta zaś na
niebiesko. Płyta zasłania kobietę, jest przez nią
przenoszona lub nawet przytulana. Kobieta w pewien
sposób kocha tę płytę, opiekuje się nią z
nabożeństwem i odrobiną zadumy. Czy jest owa płyta
utraconą miłością, zdarzeniem odległym, pielęgnacją
wspomnień? Oto ja i moja płyta. Chowam się za nią,
przytulam do policzka. Płyta jest chropowata i w
moim ulubionym kolorze. Potem są fotografie rybackie
oraz okienne, zaś aktorka ma na sobie kurtkę. Jest
bliżej nas i delikatnie się uśmiecha. Dlaczego?
Dlaczego odrzuciła płytę i nieudolnie chowa się za
siatką, za którą schować się nie ma szans? Nie wiem.
Przedziwne to. To była całkiem dobra płyta, w
doskonałym gatunku. Nieroztropnie jest pozostawiać
ją dla jakiejś sieci rybackiej. Rybak się ze mną nie
zgodzi, zgoda, ale każda kobieta musi przyznać
rację. Potem kobieta ubiera na chwilę kapelusik,
jest pogodna. Posiadanie siatki okazało się
chwilowym kaprysem. Nagle dochodzi do tytułowych
tarapatów. Kobieta (dzięki tytułowi wiem, iż jest
czyjąś ciotką), na nowo w sukience stoi przerażona w
kącie. Zagubiła się, lub też odkryła brak płyty w
jej życiu. Czym jestem, bez płyty, kapelusika lub
chociażby rybackiej sieci? Czy w ogóle jestem?
Panika i odosobnienie. Czy ktoś nadchodzi, ktoś
bardziej przerażający niż ja sama? Zdjęcia nie
odpowiadają na moje pytania. Zaraz potem jest
zaduma, kobieta kuca i spogląda na nas z widocznym
smutkiem. Nadal jest sama, nadal w tarapatach, ale
przyzwyczaiła się do nieuchronności kłopotów.
Wreszcie ciotka bierze się za siebie: nakłada
maseczkę przeciwpyłową, robocze spodnie i wije się
wśród żelastwa. Etos pracy, fotografie z Wielkiej
Budowy to chwilowa zmyłka, mająca wyrobić poczucie
odchodzących tarapatów. W rzeczywistości nic się nie
zmieniło w życiu ciotki, a jej gwałtowna zmiana
usposobienia maskowała pustkę i rezygnację, z
którymi na następnych zdjęciach zakłada sobie
łańcuch na szyję. Znakomite zdjęcia, mam nadzieję,
iż spektakl był równie udany.
„Sobota”
w reżyserii Stafana Trecza to spektakl wypełniony
poezją, którą się w nim kontempluje i dopieszcza
obrazami. Mimo akcji posuwanej wciąż do przodu i
zdarzeń z niej wynikających, najważniejsze w tym
spektaklu opartym na tekstach Andrzeja Bursy będą
stopklatki, wstrzymania oddechu, spojrzenia aktorów
oraz prostota wnętrz, w których twórcy umieścili
akcję. Aktorskie trio odgrywa role przeróżne,
nieokreślone i każde słowo uzasadnia potrzebą
zatrzymania się na chwilę i zwrócenia uwagi widza na
rzeczy w spektaklu najważniejsze. Proste, jasne
ściany stanowią sugestywne tło dla każdego z
aktorów, zaś z pojawiających się cieni wyłaniają się
spojrzenia, fragmenty twarzy. Każda z postaci jest w
spektaklu osobno. Rzadko dochodzi do interakcji
między nimi. Oszczędne gesty i wzrok kierowany w
miejsca nieokreślone, stwarzają rodzaj napięcia
towarzyszącego każdemu tekstowi wykorzystanemu w
przedstawieniu. Po wygaśnięciu świateł wśród
publiczności nastała dłuższa cisza. Zapomniano o
oklaskach. Aktorzy nie wyszli do ukłonów, zaś po
chwili, w wielkiej ciszy słychać było szmer
przesuwanych krzesełek i powolnych kroków ludzi
spektaklem tym zaczarowanych.
„Kwartet dla czterech aktorów” Bogusława Schaeffera
to tekst z ciekawą przeszłością sceniczną, teatr w
teatrze i przedziwny koncert zarazem. Jego budowa
jest z natury muzyczna, improwizacyjna i może być w
dowolny sposób wykonana. Teatr Fotografii postawił
na wyborny skład aktorów wielce charakterystycznych.
Już oni sami, pozbawieni tekstu lub sceny, wydają
się warci zainteresowania, zaś włączeni w tryby
spektaklu stają się niesamowici. Rzecz tym razem
dzieje się w najciaśniejszym podwórku świata, starym
i odrapanym, surowym i realistycznym. Aktorzy
wykonują w nim swój wyimaginowany koncert, dwoją się
i troją, by zyskać zainteresowanie widza. Nie
musieliby tego robić, wydaje się, że wystarczy im
być po prostu, a zadowolą każdego. Byłoby to jednak
niedorzeczne, nie zapominajmy, iż przede wszystkim
mamy do czynienia ze spektaklem. Żywiołowym, choć
bardzo statycznym, urozmaiconym każdym zaskakującym
pomysłem inscenizacyjnym, podbijanym przez
charakterystyczne postaci. Skąpe rekwizyty
wykorzystywane są na przeróżne sposoby. Ten czysty
teatr, pozbawiony jakiegoś zasadniczego tematu,
dramatu czy nośności ideowej, broni się tym, czym
potrafi: brawurą, aktorstwem, ruchem scenicznym. Nie
potrzeba mu znaczącej idei czy zaangażowania
społecznego. Jest wartością sam sobie. Jest teatrem.
Tylko i aż tyle.
„Piaskownica” Michała Walczaka w reżyserii Alicji
Wlec to przedstawienie z modnego pod każdą
szerokością geograficzną nurtu opisywania świata za
pomocą dzieci i ich zabaw lub urazów. Dziecięca
piaskownica jest wszechświatem, w którym odbija się
dorosłe życie, zawsze zdeformowane, lecz po
dziecięcemu określane. Jest to jednak uproszczenie,
które narzuca się w pierwszych chwilach spektaklu,
by stopniowo zniknąć. Miłka i Protazek, w
interpretacjach Julii Borzuckiej i Mateusza
Mikoszy, to nie w oczywisty sposób dzieci. Posiadają
pewne ich cechy i zachowują się podobnie, ale
doświadczają spraw i poruszają się wokół tematów
zupełnie dojrzałych i dorosłych. Są raczej dziećmi,
które każdy z nas nosi w sobie (przy tym nie mam na
myśli kobiet w stanie błogosławionym). Bywają
okrutne w próbach określania swojej dominacji nad
drugim, w widoczny sposób stworzeni dla siebie, nie
mają możliwości lub umiejętności, by stworzyć
miłosny lub partnerski związek. Kierują nimi zmiany
w nastroju, chwilowe zadrażnienia potrafią być
rozdmuchane do stanów katastroficznych. Zabawa nie
buduje światów, prędzej je unicestwia. Nie jest
pomocna. Raczej szkodzi. Aktorzy ustawieni są w
niewielkiej przestrzeni ograniczonej ławkami. Na
podłodze leżą zabawki, niektóre z nich przydają się
do nawiązania chwilowego kontaktu. Miłka i Protazek
są zarazem swymi przyjaciółmi, jak i największymi
wrogami. Bywają o siebie zazdrośni, miewają nadąsane
miny, lecz po chwili zdają się o wszystkim
zapominać, zaabsorbowani nowym tematem. W spektaklu
wymieszane ze sobą są: dziecięca naiwność i
nieśmiały, budzący się erotyzm, powaga z radosną
zabawą, lecz przede wszystkim króluje tutaj nie do
końca uświadomione okrucieństwo. Nieco bezwiedne,
choć bywa, iż wyrachowane w kilku scenach. Słodko -
gorzki jest ten spektakl. Trochę jak zabawa, podczas
której nagle mama woła na obiad i zabiera się
wszystkie swoje zabawki pozostawiając kolegę samemu
sobie, bez wyjaśnień lub najmarniejszych przeprosin.
„Ostatnia
noc Sokratesa” to spektakl hollywoodzki w dobrym
tego słowa znaczeniu. Zaraz się podniosą głosy, iż
nie ma dobrego znaczenia w tym słowie, więc
pospieszam z wyjaśnieniami. Spektakl jest staranny,
przemyślany, pozbawiony rzeczy zbędnych i
ekstrawaganckich. Znakomicie oświetlony, z robiącą
wrażenie, chociaż kameralną w gruncie rzeczy
scenografią. Kolorystycznie przywodzi na myśl
rzetelne, profesjonalne kino. Nie ma w nim
szaleństwa, chybionych chwytów dramaturgicznych, zaś
obsada jest absolutnie bezbłędna, dokładnie
spełniająca wszelkie wyobrażenia na temat tego, kto
i kogo powinien w takim przedstawieniu zagrać.
Przede wszystkim stanowi ucztę dla oka. Cienie krat
na twarzach aktorów, prosta lecz sugestywna
garderoba, zjawiskowe światło wydobywające z ciasnej
i mrocznej przestrzeni wszystko to, co należy. Mimo
tej ograniczonej przestrzeni, jest tu wyraźnie i
kontrastowo. Więcej zalet w nim niestety nie ma.
Jest za to wada, wprawdzie jedna, lecz znacząca:
wydumana i nieprawdopodobna fabuła. Lecz to, jak się
wydaje, nie jest winą inscenizatorów. Jestem pewien,
iż mając nieco lepszy materiał dramaturgiczny,
powstałoby arcydzieło. Tak jak jest, też bywa
dobrze. Dobrze i rzetelnie.
Najbardziej
stylowym i smacznym spektaklem festiwalu wydaje się
być „Biesiada u hrabiny Kotłubaj”. Użyłem
przymiotnika „smacznym” nie tyle ze względu na
kulinarne związki z tytułem przedstawienia, ile za
sprawą wysmakowanej scenografii, utrzymanej w stylu
retro. Nie jest to jednak odwzorowanie jakiejkolwiek
epoki, owe nawiązania do przeszłości istnieją w
formie przesadzonej i wyuzdanej. To wręcz lawina
kolorów i motywów, szarżującej stylizacji. Widowisko
jest plenerowe, zdane na kaprysy dziennego światła,
co było problemem przy podobnych inscenizacjach.
Twórcy spektaklu poradzili sobie z tym w bardzo
pomysłowy sposób, rozwieszając pomiędzy widzami a
plenerową sceną przeźroczysty, delikatny pergamin.
Światło nadaje dzięki temu swoistej miękkości
scenerii, zaś całość zaczyna przypominać pogięte,
stare fotografie. Tyle o stronie wizualnej, jeśli
chodzi o treść. Cóż o tym? Toż to przecież
Gombrowicz, zaś Gombrowicz, jak wiadomo: wielkim
pisarzem jest. Na scenie również takim pozostał. W
grze grymasów, min, uśmieszków, póz przedziwnych,
rozwija się surrealistyczna z natury fabuły, do
której prócz zestawu aktorskiego, podano ramki,
krzesła archaiczne, widelczyki, kubeczki i talerze
różne. Nie ma w spektaklu ról aktorskich, jest
natomiast zabawa, puszczanie oka do publiczności i
majtanie gołą łydką. I chwała za to.
Przez
krótką chwilę łudziłem się, iż spektakl „Kto otworzy
drzwi?” wyjaśni ostatecznie moją niepewność co do
osoby, ukrywającej się w „Drugim pokoju” Herberta.
Niestety, lub też może - na szczęście, nic
podobnego nie zostało wyjaśnione, zaś spektakl
oparty na tekście Nedy Neżdanej nie jest w żadnym
wypadku kontynuacją tamtej sztuki. Akcja
przedstawienia toczy się wprawdzie w pokoju, lecz
jest to pomieszczenie szczególne, służące do
tymczasowego przechowywania zmarłych. W prosektorium
zamknięte są dwie kobiety: Wira (Basia
Raduszkiewicz) oraz Wika (Agnieszka Kołodyńska).
Sceneria wokół nich jest odpychająca i surowa,
panuje chłód. Widowisko ogląda się ciężko, zwłaszcza
w świetle wydarzeń, które wstrząsają Ukrainą,
ojczysty kraj autorki dramatu. Wymowa spektaklu,
opowiadającego o niemożności poradzenia sobie z
wolnością, brzmi w tych warunkach szczególnie
cierpko i niewiele pomaga wszędobylski czarny humor,
którym usiłuje się opowiedzieć o rzeczach wcale
niewesołych. Rytm i ozdobę spektaklu tworzą dwie
aktorki, oddające rolom co w nich samych najlepsze i
najgorsze zarazem. W ich grze nie ma granic, których
nie usiłowałyby przekroczyć. Widzimy je w każdej z
możliwych lub prawdopodobnych sytuacji, poznajemy
osobowość bohaterek poprzez doświadczenie każdej
wykonawczyni. Właściwie wydaje się, że nikt tu
nikogo nie odgrywa, Wiera i Wika związane są z
aktorkami niewidzialnymi szwami. Dzielą ich
autentyczną rozpacz, pojawiający się ból,
narastające zwątpienie, jak i krótkie chwile
radości. Makijaże rozpływają się w strużkach
prawdziwych łez. Twarze są zmęczone, zmatowiałe i w
miarę upływu czasu pełne rezygnacji. Uświadomienie
sobie własnego zniewolenia, którego same są
autorkami, nie może przynieść pocieszenia, a i o
zrozumienie tutaj trudno. Dwie kobiety, po odegraniu
fragmentów farsy, modlitwach, chwilach przerażenia,
zmęczenia i zabawy, zyskują samoświadomość
straszniejszą od wszystkich dotychczasowych upiorów
znanych z przeszłości. Są bezwolne i odrętwiałe.
Zimna zieleń ścian oświetlonych przez jarzeniówki
nie jest w stanie ocieplić czegokolwiek.
„Hamlet”
jest trzecim spektaklem, o jakim miałem okazję się
wypowiedzieć, więc pozwolę sobie, jak to robiłem
wcześniej, nie poświęcać mu uwagi, co jest zresztą
smutne, gdyż o tym przedstawieniu można mówić bez
końca. Zamiast tego kilka słów na temat „Smutnej
królewny”, kolejnego - po „Piaskownicy”- dramatu
Michała Walczaka. To jedyny spektakl konkursowy
przeznaczony dla dzieci, barwny i widowiskowy, jak
przystało na tego rodzaju propozycję teatralną.
Treść jest prosta i poza dzieckiem nikogo raczej nie
zainteresuje. Dla najmłodszego widza ma w zanadrzu
nieodzowny morał, przesłanie i solidną porcję
zabawy. Czyli jest tak, jak ma być. Znajdujemy w nim
sporo archetypicznych postaci i wątków znanych z
baśni, jest mądry błazen (właściwie dwóch, gwoli
ścisłości), jest zatroskany król (jak się okazuje,
prócz zatroskania posiada sporo niedorzeczności),
jest i królewna, którą w imię dobra królestwa należy
koniecznie rozśmieszyć. Próbuje się tego tak czy
siak, osiągając absurdy, by na koniec zrozumieć coś,
co każdy rozumieć powinien na samym początku. Lecz
to nie dziwota, jesteśmy w świecie zaludnionym na
potrzeby dziecięcej wrażliwości i wyobraźni. Śmiać
się, czy się nie śmiać. Oto jest pytanie.
Realizatorzy spektaklu odpowiadają - śmiać, kiedy
trzeba, ja zaś, na swój prywatny użytek, ponownie
miałem okazję do hamletowskich odniesień.
Istnieją
dramaty, dla których czas i miejsce stanęły w
miejscu, zawsze można je wystawić, lub też na odwrót
- ich czas nieubłaganie przeminął i nigdy nie
powróci. Aktualność „Zapisków oficera Armii
Czerwonej” stała się dzisiaj rażąca i bije pałką po
oczach, zaś tekst ze wspomnieniowego, staje się
interwencyjny. Jeszcze pół roku temu można byłoby
na temat tego spektaklu powiedzieć, iż dotyczy
specyficznej sytuacji żołnierza należącego do armii
dziś nieistniejącej, lecz dzisiaj nie ma pewności co
do tego braku istnienia. Czy nie ma pewności, to i
tak za słabo powiedziane, na naszych oczach rodzi
się pewność. Pewność, że istnieje. Sam spektakl jest
monodramem opowiadającym o żołnierzu doskonałym,
czyli nie myślącym, posłusznym i nie miewającym
wątpliwości na jakikolwiek temat. Taka figura z
miejsca wzbudza uśmieszek, jest to jednak uśmiech
cokolwiek bojaźliwy. Mateusz Mikosza w roli
lejtnanta Zubowa tworzy kreację, której ani przez
chwilę nie grozi osunięcie się w stronę karykatury.
Zubow to prosty chłop z pepeszą i akordeonem, bywa
wzruszający, śmieszny, choć przez cały czas czujemy
drzemiącego w nim potwora. Nie takiego z bajki lub
filmów o seryjnych zabójcach. Potwór to szczególny,
bowiem potrafi sobie wytłumaczyć najbardziej
niedorzeczny rozkaz w sposób prosty i posiadający
znamiona logiki. Wyuczenie, czy też raczej umiejętna
indoktrynacja, uczyniły z Zubowa posłuszne i
przekonane o jedynym rodzaju racji stworzenie.
Uśmiech i zadziwienie nie schodzą z twarzy aktora. W
tej pożółkłej, wydaje się- staroświeckiej
inscenizacji, nie trzeba na siłę stosować
uwspółcześniających zabiegów inscenizacyjnych.
Przeszłości nie trzeba uwspółcześniać, ona tu zawsze
jest, na wyciągnięcie ręki.
Na
koniec festiwalowa premiera: „Kontrabasisty”
Patricka Süskinda, monodram w interpretacji Bogdana
Szczepańskiego i reżyserii Bia Mary. Akcja
spektaklu umiejscowiona została w wodzie, przy dosyć
paskudnej pogodzie, co zaowocowało roztrojeniem
kontrabasu. Cierpi na tym w wyraźny sposób warstwa
muzyczna, wykonywana osobiście przez aktora. Dźwięki
nie są bowiem zbyt czyste i tracą na melodyjności.
Mniemam jednak, iż jest to celowy zabieg
inscenizatorów. Muzyka, jak i sceneria, mają widza
odstręczać, nie wabić. To zrozumiałe, spektakl
wykonany przy innej pogodzie zbyt łatwo mógłby stać
się niezamierzoną reklamą któregokolwiek z jezior
warmińsko - mazurskich, a tego byśmy nie chcieli.
Niech się jeziora reklamują w inny sposób i zostawią
sztukę teatralną w spokoju. Pan Szczepański robi ze
swoim kontrabasem rzeczy przedziwne, gryzie go,
rzuca nim, to znowu przytula się niczym do kobiety.
Targają nim od czasu do czasu wielkie namiętności,
oczywiście poza wiatrem, gdyż ten targa aktorem
bezustannie. Osobliwie upodobał sobie włosy, ale nie
tylko te należące do aktora, gdyż widowni również
się dostało. Zaiste, cierpliwa i wyrozumiała jest
olsztyńska publiczność, która dzielnie stała przez
godzinę nad jeziorem. Jury, korzystając z samochodu
używanego przy spektaklu „Na północnej obwodnicy”,
siedziało sobie w cieple i oglądało cały spektakl
przez szybę, od czasu do czasu używając wycieraczek.
Pozwolicie państwo, że nie będę komentował takiego
zachowania, jest ono co najmniej niestosowne.
Festiwal dobiegł końca, każdy z nas ma swoich
faworytów i pretendentów do nagród. Ja sam również,
ale pozwolę sobie dla odmiany milczeć. Niech nie
będzie tak, iż ktoś zacznie podejrzewać mnie o próbę
wpływania na werdykt jurorski. Po co mi to?
eRKa, "Nocnik Teatralny" - 27 marca 2014 w
Międzynarodowy Dzień Teatru |