SPEKTAKLE

RECENZJE

PLAKATY
AKTORZY
WYSTAWY
VIDEO
IDEA
BLOG

 

PERSY ZWIERŻĄTKOWSKAJA Witkacy

WITKACOWSKIE PERSY. NOWA NADZIEJA.

W grudniu 2016 roku (czyli nie tak strasznie dawno, by się dało udawać, że nikt tego nie pamięta), pojawiło się na teatralnej mapie przedstawienie niezwykłe w sposób co najmniej dwojaki. Po pierwsze, oparte na sztuce zaginionej, po wtóre zaś – oparte na sztuce zaginionej i jednak, mimo wszystko, nie odnalezionej. Pierwszy rodzaj niezwykłości jest raczej z gatunku banalnych. Ileż to razy, odnajdywano zaginione sztuki, opowiadania lub fragmenty utworów literackich? No, powiedzmy, że przynajmniej kilkadziesiąt razy. Z tym związana jest dodatkowa rzecz, a mianowicie, jak już się coś takiego odnajdzie, trzeba opisać, w jaki sposób zostało odnalezione, a następnie publikować  z komentarzem, wystawić na scenie z wprowadzeniem lub po prostu komuś to pokazać. Tak to się dzieje i trudno się temu właściwie dziwić. Czasem jednak, z pewnością rzadziej, mamy do czynienia z czymś o wiele poważniejszym. Ba! Właściwie nie tyle rzadziej, co… nigdy. Przynajmniej do tej pory.

Spektakl w reżyserii Wężypchełka, wystawiony po cichutku i bez większego rozgłosu, powstał na motywach utworu Witkacego, o którym sądzono, iż bezpowrotnie zaginął. A nawet nie tyle tak sądzono, ile raczej rzeczywiście zaginął bezpowrotnie.  I – o ile nam wiadomo – określenie „bezpowrotnie” należy w tym wypadku potraktować zupełnie poważnie i radykalnie. Jak nie było tego tekstu przez dziesięciolecia, tak go w dalszym ciągu nie ma. Jego nowe wystawienie niewiele zmieni w tej materii. Nie przywróci nam tego dzieła, a jedynie wspomnienie o nim, lub raczej – gwoli ścisłości – wyobrażenie.

Witkacy
PERSY ZWIERŻĄTKOWSKAJA

Obsada:
Persy Zwierżątkowskaja
Malwina Kajetańczyk

Sofia Płatonowna Bestiempieramiętowa
Ewa Anna Mrówczyńska

Kwintofron Wieczorowicz
Tomasz Kuliberda

premiera - grudzień 2016

„Persy Zwierżątkowskaja” są bowiem takim właśnie na temat utworu Witkacego wyobrażeniem. Prawdopodobnie błędnym, ale tego nikt nie zdoła udowodnić. To działa zresztą w obie strony, bowiem nie da się udowodnić, iż przedstawienie nie ma z zaginionym tekstem nic wspólnego. Dosyć to skomplikowane, gdyż dodatkowo trudno określić, czy mamy do czynienia z adaptacją, czy sztuką autorską. W przypadku konkursu teatralnego rozróżniającego i osobno oceniającego obie te kategorie byłby kłopot. Na szczęście nikt przy zdrowych zmysłach nie posłał spektaklu na żaden konkurs. Wręcz przeciwnie, twórcy na wszelki wypadek nikomu tego spektaklu nie pokazali. Premiera i owszem, odbyła się, ale wyłącznie teoretycznie. Nie ma nikogo, kto był jej świadkiem i widzem, ale też nie istnieje nikt, kto z ręką na sercu mógłby przysiąc, iż do niej nie doszło. Próby dookreślenia, rozmów z aktorami, spełzły na niczym. Na mocy kontraktu nie wolno im wypowiadać się na temat jakiejkolwiek sfery związanej z tą realizacją teatralną. Także reżyser nabrał wody w ustach i poza znaczącym pochrząkiwaniem niewiele z niego wydusimy, a wierzcie, kilka osób próbowało tego nawet z użyciem narzędzi przymusu koniecznego.

Na podstawie opublikowanych fotografii niektórzy dochodzą do wniosku, iż do premiery rzeczywiście doszło. Inni natomiast z uporem maniaka twierdzą, iż zdjęcia zrobiono podczas innego spektaklu, w innym miejscu i czasie.  Fotograf jest zbyt enigmatyczny, by można go było, ot tak, po prostu – odnaleźć. Widziano go w Rzeszowie, ale mógł tam po prostu bywać u ciotki lub przesiadać się w drodze do jakiegoś innego miejsca.

Te wszystkie kłopoty związane z określeniem tego, czy tekst istnieje, albo czy ma cokolwiek wspólnego ze spektaklem, a także: czy istnieje spektakl, z którym zaginiony tekst ma szansę mieć lub nie mieć czegokolwiek wspólnego – nie zwalniają nas z obowiązku napisania recenzji na temat przedstawienia, które w jakimś dziwnym stopniu z pewnością istnieje, w przeciwnym razie bowiem, nie pisalibyśmy tu o nim. Nie ma w nas tego szaleństwa, rozbuchanej wyobraźni czy tez po prostu lekkomyślności, byśmy sobie ten spektakl po prostu wymyślili, wyłącznie po to, by o nim pisać. Gdyby tak było, postaralibyśmy się bardziej, tworząc fałszywe fanpage spektaklu na portalach społecznościowych, lub uruchamiając inny rodzaj zawoalowanej reklamy. Tymczasem skorzystać musimy z domniemań oraz wspomnianych uprzednio fotografii. Na ich podstawie napiszemy, czy naszym zdaniem dobrze jest na spektakl się wybrać (nawet, jeśli jest to spektakl nieistniejący).

W pierwszych słowach należy napisać, że i owszem, dobrze jest (się wybrać). Aktorzy są zjawiskowi, scenografia skąpana w ostrym świetle, jaskrawa (a nawet – krzykliwa), zaś muzyka przyprawia o dreszcze (nawet w momentach, kiedy jej nie słychać, czyli – w praktyce – we wszystkich momentach). No i w ogóle jest sporo szaleństwa.  Ostatecznie – to Witkacy. A Witkacy zobowiązuje.  Wszystko jest tu na swoim miejscu, lub też raczej… nie na swoim miejscu. Pogmatwana fabuła, związki bohaterów z czymkolwiek (poczynając od nich samych, kończąc na związkach z fragmentami scenografii lub osobistych relacjach typu: aktor – reżyser), natrętnie oślepiające światła, bezsensowna i niczego nie przypominająca scenografia, ruch sceniczny (o ile istnieje, bo zdarza się, że się o nim zapomina), a także odgłosy z pobliskiego domu uciech, docierające do widzów zza ściany … wszystko jest szalone i absurdalne. A przynajmniej: trudne i niezrozumiałe. Nawet nazwiska postaci scenicznych potrafią przyprawić o palpitacje serca, nie sposób ich wymówić, jeśli nie ukończyło się PWST lub dwuletniego kursu logopedycznego. Zdolny lecz nieco chaotyczny reżyser spektaklu (co do którego istnieje podejrzenie, iż nie istnieje równie mocno, jak i sam spektakl), wprowadza swoje pomysły inscenizacyjne z furią i nieskrępowaną wyobraźnią. Można to wydedukować na podstawie jego własnych pochrząkiwań, do jakich się ucieka podczas spotkań z dziennikarzami. O ile są to jego pochrząkiwania, a nie jakiegoś figuranta, który chrząka, gdyż najzwyczajniej w świecie nie wie co ma powiedzieć. Wszystko to jest dosyć enigmatyczne lub ekscentryczne, czasem takie i takie równocześnie. Spektakl jest obrazoburczy, albo przynajmniej jakiś tam jest. Wiele na to wskazuje. Na przykład to, że czasem jest na nim coś, a potem coś zupełnie innego, ale jedno i drugie jest do siebie dosyć podobne, chociaż różne. Jest taka chwila w tej inscenizacji, podczas której wydaje się, że przedstawia się tu historię poczciwą i z natury religijną, ale nie bardzo wiadomo, która to chwila jest i czy w ogóle została należycie zinterpretowana. Jak widać – sporo kłopotów pojawia się, gdy się spektaklowi przyglądamy z bliska, prawie tak wiele, jak wówczas, gdy się mu przyglądaliśmy z daleka, albo wtedy, gdy nie mieliśmy o jego istnieniu (bądź nieistnieniu) pojęcia.

Mimo tych wszystkich okrutnych dla recenzenta sprzeczności i fajerwerków inscenizacyjnych, przedstawienie w gruncie rzeczy opiera się na kreacjach aktorskich: na delikatnych powiązaniach między nimi, drżeniach głosu w chwilach natężonego dramatyzmu, muśnięciach warg w scenach zaprawionych delikatnym erotyzmem, przelotnym dotyku, skrywanych spojrzeniach… Sporo wstydliwości, gra wewnątrz samych siebie. To szereg drobnych lecz znaczących elementów, których nie uświadczycie w tej realizacji. Zamiast tego jest coś zupełnie innego. Aktorzy biją się, popychają lub napadają na siebie pożądliwie albo zwyczajnie, z gniewem. Sporo krzyczą lub fukają na siebie zwierzęco. Subtelność zostawiamy w domu – zdaje się pochrząkiwać Wężypchełek – zaś do teatru przynosimy głównie nienawiść (interpretacje tego chrząkania mogą się jednak różnić w innych recenzjach). Niemniej aktorzy tacy w tym spektaklu są: hałaśliwi, zadziorni, wyzwoleni. Po witkacowsku, ale jak najbardziej współcześnie. Koniec końców, subtelność się skończyła. Przynajmniej tu i teraz. W tej chwili. W tym spektaklu.   

eRKa, "Nocnik Teatralny" 
styczeń 2017

 


 
kontakt :   Przemek Wiśniewski  ::  kreatury@interia.pl  ::  tel. 789 128 114