PERSY ZWIERŻĄTKOWSKAJA Witkacy
WITKACOWSKIE PERSY. NOWA NADZIEJA.
W
grudniu 2016 roku (czyli nie tak strasznie dawno, by się
dało udawać, że nikt tego nie pamięta), pojawiło się na
teatralnej mapie przedstawienie niezwykłe w sposób co
najmniej dwojaki. Po pierwsze, oparte na sztuce zaginionej,
po wtóre zaś – oparte na sztuce zaginionej i jednak, mimo
wszystko, nie odnalezionej. Pierwszy rodzaj niezwykłości
jest raczej z gatunku banalnych. Ileż to razy, odnajdywano
zaginione sztuki, opowiadania lub fragmenty utworów
literackich? No, powiedzmy, że przynajmniej kilkadziesiąt
razy. Z tym związana jest dodatkowa rzecz, a mianowicie, jak
już się coś takiego odnajdzie, trzeba opisać, w jaki sposób
zostało odnalezione, a następnie publikować z komentarzem,
wystawić na scenie z wprowadzeniem lub po prostu komuś to
pokazać. Tak to się dzieje i trudno się temu właściwie
dziwić. Czasem jednak, z pewnością rzadziej, mamy do
czynienia z czymś o wiele poważniejszym. Ba! Właściwie nie
tyle rzadziej, co… nigdy. Przynajmniej do tej pory.
Spektakl w reżyserii Wężypchełka, wystawiony po cichutku i
bez większego rozgłosu, powstał na motywach utworu
Witkacego, o którym sądzono, iż bezpowrotnie zaginął. A
nawet nie tyle tak sądzono, ile raczej rzeczywiście zaginął
bezpowrotnie. I – o ile nam wiadomo – określenie
„bezpowrotnie” należy w tym wypadku potraktować zupełnie
poważnie i radykalnie. Jak nie było tego tekstu przez
dziesięciolecia, tak go w dalszym ciągu nie ma. Jego nowe
wystawienie niewiele zmieni w tej materii. Nie przywróci nam
tego dzieła, a jedynie wspomnienie o nim, lub raczej – gwoli
ścisłości – wyobrażenie.
„Persy Zwierżątkowskaja” są bowiem takim właśnie na temat
utworu Witkacego wyobrażeniem. Prawdopodobnie błędnym, ale
tego nikt nie zdoła udowodnić. To działa zresztą w obie
strony, bowiem nie da się udowodnić, iż przedstawienie nie
ma z zaginionym tekstem nic wspólnego. Dosyć to
skomplikowane, gdyż dodatkowo trudno określić, czy mamy do
czynienia z adaptacją, czy sztuką autorską. W przypadku
konkursu teatralnego rozróżniającego i osobno oceniającego
obie te kategorie byłby kłopot. Na szczęście nikt przy
zdrowych zmysłach nie posłał spektaklu na żaden konkurs.
Wręcz przeciwnie, twórcy na wszelki wypadek nikomu tego
spektaklu nie pokazali. Premiera i owszem, odbyła się, ale
wyłącznie teoretycznie. Nie ma nikogo, kto był jej świadkiem
i widzem, ale też nie istnieje nikt, kto z ręką na sercu
mógłby przysiąc, iż do niej nie doszło. Próby dookreślenia,
rozmów z aktorami, spełzły na niczym. Na mocy kontraktu nie
wolno im wypowiadać się na temat jakiejkolwiek sfery
związanej z tą realizacją teatralną. Także reżyser nabrał
wody w ustach i poza znaczącym pochrząkiwaniem niewiele z
niego wydusimy, a wierzcie, kilka osób próbowało tego nawet
z użyciem narzędzi przymusu koniecznego.
Na
podstawie opublikowanych fotografii niektórzy dochodzą do
wniosku, iż do premiery rzeczywiście doszło. Inni natomiast
z uporem maniaka twierdzą, iż zdjęcia zrobiono podczas
innego spektaklu, w innym miejscu i czasie. Fotograf jest
zbyt enigmatyczny, by można go było, ot tak, po prostu –
odnaleźć. Widziano go w Rzeszowie, ale mógł tam po prostu
bywać u ciotki lub przesiadać się w drodze do jakiegoś
innego miejsca.
Te
wszystkie kłopoty związane z określeniem tego, czy tekst
istnieje, albo czy ma cokolwiek wspólnego ze spektaklem, a
także: czy istnieje spektakl, z którym zaginiony tekst ma
szansę mieć lub nie mieć czegokolwiek wspólnego – nie
zwalniają nas z obowiązku napisania recenzji na temat
przedstawienia, które w jakimś dziwnym stopniu z pewnością
istnieje, w przeciwnym razie bowiem, nie pisalibyśmy tu o
nim. Nie ma w nas tego szaleństwa, rozbuchanej wyobraźni czy
tez po prostu lekkomyślności, byśmy sobie ten spektakl po
prostu wymyślili, wyłącznie po to, by o nim pisać. Gdyby tak
było, postaralibyśmy się bardziej, tworząc fałszywe fanpage
spektaklu na portalach społecznościowych, lub uruchamiając
inny rodzaj zawoalowanej reklamy. Tymczasem skorzystać
musimy z domniemań oraz wspomnianych uprzednio fotografii.
Na ich podstawie napiszemy, czy naszym zdaniem dobrze jest
na spektakl się wybrać (nawet, jeśli jest to spektakl
nieistniejący).
W
pierwszych słowach należy napisać, że i owszem, dobrze jest
(się wybrać). Aktorzy są zjawiskowi, scenografia skąpana w
ostrym świetle, jaskrawa (a nawet – krzykliwa), zaś muzyka
przyprawia o dreszcze (nawet w momentach, kiedy jej nie
słychać, czyli – w praktyce – we wszystkich momentach). No i
w ogóle jest sporo szaleństwa. Ostatecznie – to Witkacy. A
Witkacy zobowiązuje. Wszystko jest tu na swoim miejscu, lub
też raczej… nie na swoim miejscu. Pogmatwana fabuła, związki
bohaterów z czymkolwiek (poczynając od nich samych, kończąc
na związkach z fragmentami scenografii lub osobistych
relacjach typu: aktor – reżyser), natrętnie oślepiające
światła, bezsensowna i niczego nie przypominająca
scenografia, ruch sceniczny (o ile istnieje, bo zdarza się,
że się o nim zapomina), a także odgłosy z pobliskiego domu
uciech, docierające do widzów zza ściany … wszystko jest
szalone i absurdalne. A przynajmniej: trudne i
niezrozumiałe. Nawet nazwiska postaci scenicznych potrafią
przyprawić o palpitacje serca, nie sposób ich wymówić, jeśli
nie ukończyło się PWST lub dwuletniego kursu logopedycznego.
Zdolny lecz nieco chaotyczny reżyser spektaklu (co do
którego istnieje podejrzenie, iż nie istnieje równie mocno,
jak i sam spektakl), wprowadza swoje pomysły inscenizacyjne
z furią i nieskrępowaną wyobraźnią. Można to wydedukować na
podstawie jego własnych pochrząkiwań, do jakich się ucieka
podczas spotkań z dziennikarzami. O ile są to jego
pochrząkiwania, a nie jakiegoś figuranta, który chrząka,
gdyż najzwyczajniej w świecie nie wie co ma powiedzieć.
Wszystko to jest dosyć enigmatyczne lub ekscentryczne,
czasem takie i takie równocześnie. Spektakl jest
obrazoburczy, albo przynajmniej jakiś tam jest. Wiele na to
wskazuje. Na przykład to, że czasem jest na nim coś, a potem
coś zupełnie innego, ale jedno i drugie jest do siebie dosyć
podobne, chociaż różne. Jest taka chwila w tej inscenizacji,
podczas której wydaje się, że przedstawia się tu historię
poczciwą i z natury religijną, ale nie bardzo wiadomo, która
to chwila jest i czy w ogóle została należycie
zinterpretowana. Jak widać – sporo kłopotów pojawia się, gdy
się spektaklowi przyglądamy z bliska, prawie tak wiele, jak
wówczas, gdy się mu przyglądaliśmy z daleka, albo wtedy, gdy
nie mieliśmy o jego istnieniu (bądź nieistnieniu) pojęcia.
Mimo
tych wszystkich okrutnych dla recenzenta sprzeczności i
fajerwerków inscenizacyjnych,
przedstawienie w gruncie rzeczy opiera się na kreacjach
aktorskich: na delikatnych powiązaniach między nimi,
drżeniach głosu w chwilach natężonego dramatyzmu,
muśnięciach warg w scenach zaprawionych delikatnym
erotyzmem, przelotnym dotyku, skrywanych spojrzeniach… Sporo
wstydliwości, gra wewnątrz samych siebie. To szereg drobnych
lecz znaczących elementów, których nie uświadczycie w tej
realizacji. Zamiast tego jest coś zupełnie innego. Aktorzy
biją się, popychają lub napadają na siebie pożądliwie albo
zwyczajnie, z gniewem. Sporo krzyczą lub fukają na siebie
zwierzęco. Subtelność zostawiamy w domu – zdaje się
pochrząkiwać Wężypchełek – zaś do teatru przynosimy głównie
nienawiść (interpretacje tego chrząkania mogą się jednak
różnić w innych recenzjach). Niemniej aktorzy tacy w tym
spektaklu są: hałaśliwi, zadziorni, wyzwoleni. Po
witkacowsku, ale jak najbardziej współcześnie. Koniec
końców, subtelność się skończyła. Przynajmniej tu i teraz. W
tej chwili. W tym spektaklu.
eRKa, "Nocnik Teatralny"
styczeń 2017 |