|
Zostajemy więc - widzowie - poddani ograniczeniu, gwałceni informacjami podanymi przez osoby trzecie, których słowa i gesty musimy uznać za prawdziwe. No właśnie, czy aby możemy bez protestu uznać ową bezinteresowność dwojga bohaterów za naturalną, rzetelną, lub też przynajmniej wynikającą z ich dobrej woli? Spójrzmy na to, kim są. Ona, w interpretacji Adeli Sobieszczuk to postać pełna drwiny i blamażu. Nawet w scenach, w których znajduje się w samym centrum zdarzeń, potrafi dosyć niespodziewanie być zamglona i niewyraźna, odstępując pola partnerowi, który - do końca nieświadomy jej działań - zostaje na krótką chwilę przyłapany na tym, iż chwilowo przestał grać jakąkolwiek rolę. Jest w tym działaniu wyjątkowy zamysł. Adela Sobieszczuk odsłania szwy łączące aktora z odgrywaną przezeń rolą. Nie zawsze jestem przygotowany. Mam ochotę być gdzie indziej, a tylko chwilowo nie mam na myśli konkretnego miejsca. Lub nawet: Dajcie mi wszyscy spokój (ujęte na potrzeby recenzji w przyzwoite słowa). Drwiący, błąkający się uśmieszek, spojrzenia śmiało skierowane w naszą stronę, pełne triumfu i pychy, w końcu zaczynają stwarzać efekt osobnego spektaklu, płynącego niepostrzeżenie pomiędzy herbertowską historią, a intensywnością uczuć, potęgą inteligencji i potrzebą przekory młodej, doskonałej aktorki. Nie ogranicza się wyłącznie do precyzyjnej, momentami lekko tylko akcentowanej deformacji twarzy i ciała, lub do pełnej lub miejscowej utraty ostrości. Wystarczy przypomnieć sobie pełną rozpaczy scenę, w której On zwraca się do nas bezpośrednio, operując spazmatycznym krzykiem wystawia na pokaz całe swe cierpienie i żal. W tym samym czasie, Ona stoi pod ścianą, jak to ma w zwyczaju - nieostra i zamglona. Lecz się przy tym uśmiecha. Drwiąco. Kpiarsko. To wielka sztuka i rzadko się coś podobnego spotyka w teatrze (w życiu codziennym chyba w ogóle nie istnieje, gdyż zostało wymyślone na potrzeby sztuki). Pani Sobieszczuk operuje tego rodzaju akcentami od niechcenia (ale to pozór!). Ubrana w czerwoną koszulkę, przaśnie i po domowemu, wydaje się postacią rozrywaną od wewnątrz, nie mieszczącą się w utartych przez Herberta prawidłach sztuki. W środku mnie samej, tkwi ktoś, kto jeszcze się nie ujawnił - ostrzega - i nie ma, prawdopodobnie, dobrych zamiarów... Partner niełatwe ma zadanie przy osobie prezentującej podobne umiejętności aktorskie. Ignacy Żytkowski często przybiera niewiele znaczący wyraz twarzy. Pozwala się prowadzić, pozornie wsłuchuje w każde słowo, posłusznie pozwala Jej pisać coś na jakiejś kartce, nie dodając słowa od siebie ani nie podpisując się pod tekstem. Czasem, dosyć niespodziewanie, potrafi i on zaniknąć, rozpłynąć w ostrości, zupełnie jak gdyby próbował powiedzieć: „Myślicie, że Ona jest świetną aktorką?, no więc… jeszcze mało widzieliście”. I jest w tym wiele racji. Ta postawa, oddająca plac boju partnerce, jest skierowana w przeciwstawny biegun rozumienia istoty aktorskiej. Pan Ignacy wie dokładnie, gdzie powinien rozłożyć akcenty. Nieprzypadkowo to On jest tym, który pierwszy chwyci za klamkę Drugiego Pokoju. I znowu nie przez przypadek w nim właśnie partnerka odnajduje krótkie chwile pociechy i zrozumienia, nie tylko jako osoba sceniczna, ale i pół-prywatnie, po ludzku, a nawet koleżeńsku. Jego ramiona to miejsce w którym Ona czuje się bezpiecznie, a ich siła i gotowość do niesienia pomocy to również oznaka nieuchwytnej władzy. Pozwalam Ci się czuć tak, jak czuć się pragniesz - w taki sposób, całym swoim zachowaniem określa swój stosunek do partnerki. Jest to cecha aktorska niezbyt narzucająca się, pozostająca w schowku, niepozorna. Czasem jednak przegrywa z potęgą nieokiełznania, dominującą w grze pani Sobieszczuk. W tych wyjątkowych chwilach odczuwam coś głęboko ludzkiego, jakąś emanację cierpienia, pęknięcie w wystudiowanych gestach, rodzaj skowytu duszy. Sztuka w tych momentach, splata się z życiem tych młodych, utalentowanych ludzi. I staje się nieważne, kto lub co siedzi za drzwiami, oraz czy jest ładny. Te chwile to dekonstrukcja scenicznego dramatu, na rzecz życia, takiego jakim go znamy, jakim znają go aktorzy. Lecz co się dzieje z samym spektaklem? Kim, lub czym jest osoba za drzwiami i dlaczego nie zamyka się od wewnątrz, tylko pozwala zamykać innym zostawiając klucz w drzwiach od naszej - widowni - strony? I nieważne, co na ten temat napisał sam Herbert, a za nim powtórzył lub czemu się przeciwstawił reżyser. Ważne jest, co stwarza się na scenie, krok po kroku. On i Ona. Oraz ta… tam… za drzwiami… ktoś. Wszystko, czego się o tej nieprzeniknionej osobie dowiadujemy - wiemy od dwojga bohaterów. To z ich gestów, znaków, bo przecież nie ze słów w końcu, budujemy sobie obraz trzeciej osoby dramatu. Osoby dziwnej, niezrozumiałej, tajemniczej, lecz przede wszystkim w jakiś sposób budzącej przerażenie. Co ona tam je, albo czy ma elektryczność? Oraz czy posiada łóżko w chwilach największej próby? Nie wiemy tego. Bohaterowie mogą nas w końcu okłamywać. Każdy z nich, jak to już zostało powiedziane, ma swoje inne cele, sprawy w głowie. Może niekoniecznie takie, które w ogóle dotykają spraw związanych z przedstawieniem. Przyznaję, była chwila, kiedy korzystając z zamyślenia dwojga aktorów, chciałem niepostrzeżenie przejść obok nich i drzwi otworzyć. Aura tajemnicy była bowiem nie do wytrzymania. Lecz wtedy właśnie wydarzyła się ta krótka, bardzo intensywna chwila, gdy w nagłym zamyśleniu dostrzegłem skrywaną w dziewczynie trwogę, zaś w nim samym siłę zrozumienia. Chłopak przytulił się do policzka dziewczyny i delikatnie dotknął jej szyi. Oboje zamknęli oczy. I już nic się nie działo. Nastała cisza, a nieco zużyty reflektor brzęczał jednostajnie. Ten moment, jakże prywatny, pozwolił na ukojenie wzburzenia związanego z tajemnicą ukrytą za drzwiami. I wtedy dotarło do mnie coś, czego się nie spodziewałem. Ten spektakl, drobiazgowy w szczegółach, intensywny w emocjach, prosty w ów wyrafinowany sposób, powstał dla chwil, w których odkrywamy człowieka w aktorze. Nie dla treści (wątpliwej, gdyż Herbert wybitnym dramaturgiem nie był), nie dla tajemnicy drugiego pokoju oraz potrzeby rozpoznania tożsamości i fizyczności kobiety ukrytej za drzwiami. Te pęknięcia, rysy w wyregulowanym scenicznym mechanizmie, są wartością nieocenioną. Pozwalają sądzić, iż dotykamy tajemnicy prawdziwej, nie zaś wyłącznie tej wykoncypowanej przez autora lub twórców inscenizacji. Piękno spektaklu Teatru Fotografii jest jednocześnie jego słabością. Powstające wzruszenia i przejmujące chwile prawdy nadwyrężają robotę reżyserską. Trochę trudno po nich powrócić do świata Herberta. Jednak wracam, by po krótszej lub nieco dłuższej chwili na nowo dotknąć czegoś przeczutego, lecz bardzo realnego. Te odstępstwa tworzą charakter spektaklu, dlatego nie wydają mi się reżyserskim błędem. Chciałbym, by były świadome i wydaje mi się, że są takie. Jeśli jednak należą wyłącznie do świata intuicji i bezwiedności, to nic nie szkodzi. Może jest to nawet coś dalece lepszego? Może tak właśnie być powinno. Od niechcenia, z przekory, z chwil słabości lub nie konsultowanego wyrachowania. To co dobre w tym spektaklu, bierze się z którejś z tych rzeczy, sam nie wiem której. Lub może wiedzieć nie chcę. Zamykam oczy. Pastelowe kolory spektaklu tkwią w głowie i nieprędko się stamtąd wydostaną. Niech siedzą. On i Ona. Niespodziewanie najprawdziwsi i kolorowi. Momentami zamgleni, niezbyt ostrzy. I ta trzecia, pozostająca do samego końca wyłącznie w domyśle, należąca do świata sztuki. Nie do końca prawdziwa.eRKa, „Nocnik Teatralny” luty 2014
Drugi pokój, a w nim ONA, przygarbiona, drobna staruszka. Ubrana w żółty, wełniany sweter, wykonany własnoręcznie na drutach; w wysłużonych spodniach dresowych z charakterystycznym białym paskiem, w ciepłych bamboszach. Trochę przypomina moją babcię. Kobietę doświadczoną przez życie - dzieciństwo bez matki, macocha i przyrodnie rodzeństwo, niedostatek, druga wojna, roboty w Niemczech, powojenna Polska i ziemie odzyskane. 19-letnia dziewczyna wraca z przymusowych robót i nie boi się konfrontować z nową rzeczywistością. Jednak wraca nie do rodzinnego Dęblina i do biedy, którą pamiętała, tylko staje się odkrywcą nowego komunistycznego świata, gdzieś pod Zieloną Górą. Samotna wśród obcych ludzi. Tam zakłada rodzinę, po kryjomu bierze ślub kościelny - mąż zajmuję się wówczas umacnianiem władzy ludowej. Rodzi dzieci, pracuje, małżonek ją zdradza, rozwodzi się. Oddaje się dzieciom i pracy w fabryce włókienniczej. Może jeszcze liczyć na pomoc dorastającego potomstwa. Wreszcie, po wielu latach znajduje ukochaną osobę, kierowcę, a ten po dwóch latach znajomości ginie w wypadku samochodowym. U kresu życia, na emeryturze, zostaje sama - dzieci umierają przedwcześnie. Dwa pokoje i ONA. Sama. W jej oczach można jeszcze dostrzec ten błysk tlącego się życia, mądrość i dobroć, a nade wszystko ufność i wiarę w drugiego człowieka. Postanawia wynająć pokój młodym ludziom, drugi pokój, w nadziei, że przynajmniej ostatnie lata spędzi w miłym, ożywczym towarzystwie. Tę postać, staruszki z sąsiedniego pokoju, w spektaklu, ujrzymy tylko z pomocą wyobraźni. Z krwi i kości są ONI - małżonkowie. Reżyser trafnie obsadził w rolach młodego małżeństwa śliczną blondynkę Adelę Sobieszczuk i interesującego Ignacego Żytkowskiego. Na ich twarzach widać rozkosz i radość życia, braną pełnymi garściami. Z jednej strony wyglądają na miłych, ciepłych, młodych ludzi. Wzbudzają zaufanie i przykuwają wzrok, że aż sam bym się z nimi zaprzyjaźnił i zaproponował wspólne mieszkanie, gdybym ich bliżej nie poznał. A uwierzcie mi, dają się szybko zapamiętać. Z tej gorszej strony. Robią wszystko, aby zło zagościło również w drugim pokoju. Mają przewagę młodości, starość zdaje się być przy nich bezbronna.To bardzo zajmujące kreacje aktorskie. Role zagrane minimalistycznie, bez wywalonych flaków i dosadności, przeprowadzone z dużym wyczuciem i inteligencją. Nawet kiedy, przez przypadek, aktor kaleczy się w głowę wcześniej rozbitą butelką, nadal gra przejmująco i prawdziwie. Można by rzec, że w tym horrorze brakowało tylko krwi. Ignacego Żytkowskiego miałem okazję obejrzeć już w kilku realizacjach i zapewniam, że jego rozwój przybiera na sile. Tym ostatnim spektaklem dowodzi, że to nie jest kres jego możliwości. Nie zdradzę tajemnicy, że jedna z reżyserek młodego pokolenia przygotowuje się do realizacji sztuki Szekspira w stołecznym teatrze i zabiega, aby obsadzić Ignacego w roli Hamleta. Czy Ofelię, w tym samym przedstawieniu, zagra Adela, tego nie wiem, ale reżyser powinna rozważyć i tę propozycję. Pozostaje mieć nadzieję, że młodzi twórcy będą na tyle wstrzemięźliwi, że aktorów pozostawią w kostiumach i zbytnio nie "uwspółcześnią" dramatu, a ja nie będę musiał się skupiać na opisywaniu tego, co by było, gdyby aktorzy nie grali na golasa, a w opisywaniu świata nie posługiwali się wyłącznie brzydkimi słowami. Spektakl Teatru FOTOgrafii "Drugi pokój" Zbigniewa Herberta polecam. Pavel Ikon - "TeatrealiA 2" Lizbona - styczeń 2014 |
||||||||||
|
|||||||||||
|
kontakt :
Przemek Wiśniewski ::
kreatury@interia.pl :: tel. 789 128 114 |