HALMET
William
Shakespeare
Zapisane w twarzach
Rzecz
o inscenizacji „Hamleta”, wykonanej przez teatr Fotografii.
Pewne rzeczy wydają się wynikać z Nieuniknionego. Jeżeli
każda z dotychczasowych inscenizacji Teatru Fotografii
spotyka się z zainteresowaniem i estymą odbiorcy, wkrótce
stanie się jasne, iż kolejnym krokiem grupy musi być Krok
Milowy. Na tapecie może znaleźć się Sofokles, ale lepiej się
dzieje, gdy pojawi się tam Szekspir.
„Hamlet” Teatru Fotografii reklamowany jest jako
superprodukcja. Istotnie, natłok charakterów, spojrzeń i
grymasów twarzy może oszołomić. Jest bogato, lecz surowo.
Przedziwna to superprodukcja. Pogrążona we wszystkich
odcieniach czerni i bieli, unikająca zbędnych popisów na
drugim lub trzecim planie, obywająca się bez wystawnej
scenografii, popisów realizatorskich i wszelkiej
ekwilibrystyki. Inscenizacja wykonana jest na zbliżeniach,
bardzo intymnie, momentami szyderczo. Różnorodność wątków i
postaci przypomina bezustannie, iż nie mamy do czynienia z
kameralnym dramatem na dwie osoby w pralni. Spektakl jest
konsekwentnie odarty ze wszystkiego, co przeszkadzać mogłoby
w kontakcie z aktorem. Wszystko co zdołamy zauważyć:
stonowanie koloru, i brak szerokich planów, przeczą
wystawności, na jaką po cichutku mamy być może ochotę. Jeśli
nie samą ochotę, może przynajmniej posiadamy jakieś ochocze
oczekiwania.
Inscenizacja rozbija w pył tego rodzaju oczekiwania
wyjątkowo konsekwentnie, dotyczy to w równym stopniu
wspomnianej formy plastycznej, jak i warstwy muzycznej.
Trzeba trafu, by w chwilach cierpliwego przeglądania
fotografii zepsuło mi się radio, zupełnie nagle i jeszcze
bardziej niespodziewanie. Ta drobnostka uświadomiła mi
zaledwie, jak ważnym jest pewien stan napięcia i absolutnej
ciszy, które powinny towarzyszyć tej w ryzykowny sposób
udanej inscenizacji. Nic bowiem nie powinno odwracać naszej
uwagi, wspomniana kameralność i oszczędność dotyczy każdego
ze zmysłów. Jeśli jednak nie możecie powstrzymać się od
podjadania podczas spektaklu, zadbajcie, proszę, o
niesmaczne, najlepiej zaś mdłe jedzenie. Takie, które do
niczego Was nie pobudzi. Od niczego Was nie odciągnie. Na
nosie natomiast warto mieć klamerkę od prania.
Zastanawiałem się, w czym tkwi istota sukcesu tej
przedziwnej superprodukcji. Powątpiewałem bowiem od samego
początku, by mogło wystarczyć wyłącznie odwrócenie na nitce
naszych oczekiwań i wyobrażeń. Nie wierzyłem, by istota
spektaklu mogła tkwić w tym jednym, jedynym pomyśle
inscenizacyjnym. To nigdy nie wystarcza. Zawsze, gdzieś tam,
podskórne lub bezczelnie wystawione na pokaz, kryje się to
coś niepokojącego. W większości wypadków nie wpadniemy na
właściwy trop, tutaj jednak, przy wspominanej surowości, coś
się powinno wydarzyć, rzucić w oczy. Coś powinno przedrzeć
się przez czarno-białe twarze, często pełne obłędu,
zastygłe, skupione nawet w chwilach wesołości. Wystarczy
tylko lepiej się im przyjrzeć, jednej po drugiej. Po kolei,
a gdy trzeba będzie, wciąż od nowa. Czy to aby nie nazbyt
szalone? Ejże, dzisiaj z południa wieje.
Wytrwałość się opłaca, tak twórcom spektaklu stawiającego na
brak efekciarstwa, jak i potencjalnemu widzowi,
posiadającemu w nadwyżce odrobinę czasu. W galerii czerni,
bieli i wszystkich ich odcieni, skrywa się pewna metoda, na
pozór monotonna, lecz w istocie zmuszająca do wytężonej
uwagi i kontemplacji. Idzie zaś o detal, ten dosłowny. O
rzeczy skrywane w kącikach ust, wielkich lub przymrużonych
oczach, nakryciach głowy. Inscenizacja, owa superprodukcja
Teatru Fotografii, wydobywa kameralność szekspirowskiego
dramatu. Przedstawia charaktery, zastępujące popisowe
bijatyki, morderstwa, szydercze knowania i okrucieństwo
władzy. Różnice między głównymi postaciami dramatu a tłem
historii zostają konsekwentnie zacierane. Aktorskie gwiazdy
zauważam w Damie Dworu w ten sam sposób, w jaki postrzegam
wykonanie ról Hamleta, Gertrudy, Klaudiusza lub Ofelii.
Dlatego też nie zamierzam wymieniać jakże ciekawych ról
głównych protagonistów dramatu. Nie tędy droga, powtarzam
sobie. Niczym nie odbiegają od nich grabarze, jeden z
drugim, marynarze, damy dworu, te wszystkie postaci, które
ze zwykłym sobie lekceważeniem określamy mianem postaci
drugo, lub trzecioplanowych. Nie przypadkiem spektakl oparty
na arcydziele Williama Szekspira rezygnuje nawet z
jakiejkolwiek próby zaakcentowania najsłynniejszego monologu
teatralnego. Być, albo nie być? To nie u nas - wydają się
mówić aktorzy teatru Fotografii - u nas się wyłącznie Jest.
Każdy z osobna, tak wyrazisty, konkretny, niepowtarzalny,
tworzy spektakl. Niby banalne: praca zespołowa? Naturalnie,
ale bez kolokwialnych zwrotów w rodzaju: „w pozostałych
rolach”, „i inni”. Istotą najnowszej produkcji Teatru
Fotografii jest ów brak podzielenia wątków na ważne i mniej
ważne, osób na role główne i statystów. Każda twarz ma tu do
opowiedzenia swoją niecodzienną i niepowtarzalną historię.
Wcale nie mniej ważną, niż perypetie duńskiego królewicza,
udającego obłęd, by powalczyć z nienormalnością otoczenia.
Posłowie, w dwóch odsłonach, drwiący i zastygnięci w
powadze. Marynarze z obliczami ledwie skrywającymi niedawne
grzeszki i doświadczenie w rozmaitych przygodach morskich.
Przerażający i budzący litość Grabarze. Panowie i Damy
Dworu, nieco prywatni, a już teatralni. Postacie przewijają
się, jeden po drugim, podobnie jak delikatny komizm
spektaklu zmieszany jest z trwogą. Przez krótkie chwile
wydobywają z siebie pewien rodzaj prywatności, nieodzowny w
każdym istnieniu scenicznym, by potem odegrać ból i
przerażenie. Kapitan okrętu, złowroga postać w przedziwnym,
ironicznym nakryciu głowy. Fortynbras z Innego Świata,
śmieszny i zadziwiony. Figlarny Poseł, dandys z efektem
obcości wypisanym na twarzy. Nadto trupa teatralna,
wymyślona dowcipnie- z rozwichrzonymi wąsami, oszczędnie, w
teatralnym skrócie- z tekturowymi koronami, miejscami (kiedy
trzeba) złowrogo, niepokojąco. Potem będą jeszcze
Oficerowie, najprzedziwniejsi z dziwnych, zaskakujący,
określeni w rzeczach, których się po oficerach nie
spodziewamy, z kokardkami na łbach męskich i wyrazistych.
Ksiądz, Dworzanie- galeria typów zróżnicowanych, momentami
swojskich i przyjaznych; w innych chwilach gromada
okrutników, którym Bóg jeden wie, co w głowach się kotłuje.
Tutaj świadomie nie dojdzie do dokładniejszego opisu tego,
co zwykliśmy określać mianem ról głównych. Duch ojca z
przymkniętymi oczami, zagniewany i drapieżny Hamlet, wdowa z
koralami, nieco łobuzerski Klaudiusz, tak radosna jak i
wielce zadziwiona Ofelia, poczciwy w ów straszny sposób i
niczego nie rozumiejący Poloniusz, Laertes, którego należy
polubić. Nic więcej, ani słowa. Nic dokładniej. Właśnie
dlatego, że spektakl się bez głównych postaci w jakiś sposób
obywa. Właśnie dlatego, że nie są ani mniej, ani bardziej
istotne od pozostałych. Także dlatego, iż z pewnością inni
napiszą o tych rolach bardziej dokładnie, z przejęciem.
To, co dla mnie istotne, zostało zapisane, wcześniej zaś
odegrane na specyficznej scenie Teatru Fotografii. Niewiele
można jeszcze dodać, zresztą te słowa, słowa, słowa, cóż
mogą, mości książę?
eRKa, „Nocnik Teatralny”
luty 2014 |