W i t o l d  G o m b r o w i c z

ZBRODNIA
Z PREMEDYTACJĄ


Reżyseria: Rak Staw
Rysunki: Hanna Kopczyk
Muzyka: Zespół
Obsada: CECYLIA
Hanna Kopczyk, WDOWA Katarzyna Kopczyk,
SŁUŻĄCA Anna Kukułowicz, ANTOŚ Bartłomiej Kopczyk,
SĘDZIA ŚLEDCZY Andrzej Kopczyk

Premiera: styczeń 2017
Witold Gombrowicz
ur. 1904 r. - zm. 1969 r.
 
Jeden z najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku - awangardowy prozaik, dramaturg i eseista. Potomek starej rodziny szlacheckiej.

Studia prawnicze w Uniwersytecie Warszawskim, filozoficzne i ekonomiczne w Paryżu. Przez krótki czas aplikant w sądach warszawskich. Następnie poświęcił się wyłącznie pracy literackiej.

W sierpniu 1939 roku wyjechał do Argentyny, gdzie zastała go wojna. Z początku pracował dorywczo, później w latach 1947-1953 w Banku Polskim w Buenos Aires. Stronił na ogół od polskiej emigracji, z którą się nie rozumiał i nie mógł zdobyć jej uznania. 1963 stypendium w Berlinie, po czym 1964 roku zamieszkał pod Paryżem i wreszcie w Vence na południu Francji, gdzie zmarł.
„Zbrodnia z premedytacją” jest już bardziej skomplikowana. Syn wcale nie zamordował ojca. Ojca w ogóle nikt nie zamordował. Syn dusi trupa dopiero wtedy, gdy sędzia śledczy doprowadza go do szału. Sędzia zgrywa się przez cały czas, a rodzina także częściowo się zgrywa. Nie trzeba przerażać się nadto demonizmem sędziego i syna, gdyż nowela ma raczej charakter intelektualny. Szło o pokazanie dwuznaczności uczucia i tego, jak sztuczna i fałszywa sytuacja dobywa z ludzi rzeczy okropne, o których im się nie śniło. (PS. Rodzina rzeczywiście kochała ojca, a wszyscy pozamykali się na klucz z podświadomego strachu i wstydu przed śmiercią, której zbliżanie się przeczuwali. Bardzo trudno objaśniać, gdy się nie wie, co właściwie może być niejasne.
Witold Gombrowicz
Opowiadanie Zbrodnia z premedytacją zostało napisane w 1928 roku, podobnie jak Biesiada u hrabiny Kotłubaj i Dziewictwo. Tekst został opublikowany po raz pierwszy w 1933 r., w zbiorze Pamiętnik z okresu dojrzewania w wydawnictwie Rój w Warszawie. Podobnie jak inne teksty z tego zbioru, opowiadanie zostało włączone do poprawionego i rozszerzonego tomu Bakakaj, który został opublikowany w 1957 roku przez krakowskie Wydawnictwo Literackie.
Opowiadanie to, parodia kryminału obrazująca mit Edypa, jest relacją ze śledztwa w sprawie nieistniejącej zbrodni. Pokazuje ono fascynację Gombrowicza literaturą popularną i jego niezwykłą zdolność operowania z humorem i ironią formami nawet najbardziej konwencjonalnymi.

"...Trzęsę się w miejskim palcie, szczękam zębami, patrzę na plecy furmana i myślę - tak nadstawiać pleców! Tak wiecznie, często w bezludnej okolicy, być odwróconym plecami i zdanym na wszelki kaprys siedzących z tyłu!
Wreszcie zajeżdżamy przed drewniany dwór wiejski - ciemno, tylko na pierwszym piętrze świeci się okno. Stukam do drzwi - zamknięte, stukam mocniej - nic, cisza. Opadają mię psy podwórzowe i muszę rejterować na brykę. Z kolei zaczyna dobijać się mój woźnica.
- Niezbyt gościnnie - myślę.
Na koniec otwierają się drzwi i ukazuje się wysoki, wątłej postawy mężczyzna, około trzydziestki, z blond wąsikiem, z lampą w dłoni.
- A co to? - pyta, jakby zbudzony ze snu, podnosząc lampę.
- Czy państwo nie odebrali mojej depeszy? Jestem H.
- H.? Jaki H.? - wpatruje się we mnie. - Niech pan jedzie z Bogiem - mówi nagle z cicha, jakby dojrzał jakiś znak szczególny - oczy jego uciekają w bok, ręka silniej zaciska się koło lampy. - Z Bogiem, z Bogiem, panie! Niech Bóg prowadzi!..."

"...- Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu... tej chybionej podróży - rzekła naraz pani K. - Jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu - jakby jedzenie kotletów stanowić miało crimen laesae maiestatis!
- Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! - odparłem w złości, gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.
- Kotlety - kotlety...
- Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo - wyrwało się naraz cichej jak trusia, nieśmiałej Cecylii.
- Jak to - nie powiedział?
Jak to - nie powiedziałeś?
„Jeszcze” nie powiedziałeś?
- Po co to, mamo?..."

"...- Mąż mój - rzekła sucho, zwracając się do mnie - umarł dzisiejszej nocy. - Co?!... Więc umarł? Więc dlatego! Przerwałem jedzenie, odłożyłem nóż i widelec - połknąłem prędko kąsek, który miałem w ustach. - Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał telegram na stacji! Spojrzałem na nich: wszyscy troje - czekali, skromnie i poważnie, ale - czekali, z twarzami surowymi, zamkniętymi, z zaciśniętymi ustami; czekają sztywno - na cóż oni czekają? Ach, prawda, przecież trzeba złożyć kondolencję!
Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili zupełnie straciłem kontenans. Zmieszany, podniosłem się z krzesła i wybełkotałem niewyraźnie coś jak: - Bardzo mi przykro...
Bardzo... Przepraszam. - Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było za mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on - nie ogolony, one - nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie mówiąc..."

"...- Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej - rozmyślałem - to przyznać trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie ma tu może nic wyraźnie obciążającego - wszelako... - pociągnąłem nosem - wszelako jest popłoch, a w atmosferze jest jakiś odór, odór swoisty - odór z kategorii tych, które można znieść, gdy są własne, podobnie jak odór potu - odór, który określiłbym jako odór czułości rodzinnej... Wciąż wąchając, notowałem pewne szczególiki, które, acz drobne, nie wydawały się zupełnie bez znaczenia. I tak - wypłowiałe, pożółkłe firanki - ręcznie haftowane poduszki - obfitość fotografii i portretów - oparcia wygniecione plecami wielu pokoleń... a oprócz tego przerwany list na białym liniowanym papierze - kawałek masła na nożu w salonie na oknie - szklanka z lekarstwem na komodzie - niebieska wstążka za piecem - pajęczyna, dużo szaf - stare zapachy... Wszystko to składało się na atmosferę szczególnej pieczołowitości, wielkiej serdeczności - serce na każdym kroku znajdowało tu pokarm dla siebie, tak, serce mogło używać na starym maśle, firankach, wstążce, zapachach (a chleb ponosi - zauważyłem). A także trzeba było uznać, że dom był wyjątkowo „wewnętrzny”, która to wewnętrzność uwidoczniała się głównie w wacie okiennej, i wyszczerbionym spodku, z zeschłym, jeszcze z lata, plasterkiem trucizny na muchy..."

"...- Piękny państwo mają dom - rzekłem. - Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie - dom co się zowie rodzinny - ciepły... Przypominają mi się czasy dzieciństwa - przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa...
- Dom? Dom - naturalnie...
Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi - podobno pan... to jest...
- Na myszy znam doskonały środek - Ratopex.
- A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich - energiczniej, dużo energiczniej... Podobno pan był dziś rano u... ojca... to jest raczej, przepraszam - u ciała...
- Byłem.
- A! - I...?
- I? Co - i?
- A tak, znalazłem - zdechłego karalucha.
- Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest - karaluchów samych... chciałem powiedzieć, karaluchów niezdechłych.
- Pan bardzo kochał ojca? - zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami Krakowa?
Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i - wymówił półgębkiem z niewypowiedzianym przymusem, ze wstrętem prawie:
- Dosyć..."

"...Przypuśćmy, że Sąd zapyta: - Pan twierdzi, że zmarły został zamordowany? Na jakiej podstawie?
Odpowiem: - Gdyż rodzina jego, proszę Sądu, żona jego i dzieci, a zwłaszcza syn, zachowują się dwuznacznie, zachowują się tak, jakby go zamordowali - to rzecz niewątpliwa.
- Dobrze - lecz jakimże sposobem mógł zostać zamordowany, skoro nie jest zamordowany, skoro z pełną oczywistością wynika z ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że umarł po prostu w ataku sercowym?
A wówczas wstanie adwokat, ten płatny krętacz, i w długiej mowie, powiewając rękawami togi, pocznie udowadniać, że jest to nieporozumienie, mające źródło w mym niskim sposobie myślenia, że ja pomieszałem zbrodnię i żałobę, albowiem to, co wziąłem za wyraz nieczystego sumienia, jest tylko wyrazem trwożliwości uczucia, które ucieka i kurczy się przed zimnym dotknięciem obcego. I znów powróci nieznośny, uprzykrzony refren - jakimże cudem został zamordowany, skoro wcale nie jest zamordowany? Skoro na ciele nie znać najmniejszych nawet śladów uduszenia?..."

"...- Pańskie zachowanie... a ostatnio - te słowa... Słowem - co to ma znaczyć?! Albo niech pan wyjedzie... i to natychmiast!... albo niech pan powie! To szantaż! - wybuchnął.
- Nareszcie pan zapytał - rzekłem. - Późno! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak - proszę: ojciec pański został...
- Co? Co został?
- Został uduszony.
- Uduszony. Dobrze. Uduszony - żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją..."

"...- Pan się cieszy?
- Cieszę się.
Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem: - Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?
Wybuchnął: - Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!
- Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić ofiarę, która...
- Dobrze, dobrze - szepnął - dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem pana... kogo pan o czyn ten...
- Podejrzewa - nieprawdaż?
Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi - czy, według pana, do domu tak szczelnie zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczności?..."

 

"...- Nie wiem, nie wiem - odparł zdumiony, trąc czoło. - Teraz dopiero zaczynam rozumieć - że może spodziewaliśmy się czegoś - może czekaliśmy na coś - może przeczuwaliśmy i - ze strachu, ze wstydu - wybuchnął naraz brutalnie - każdy u siebie na klucz... gdyż chcieliśmy, żeby ojciec - żeby ojciec - sam się z tym załatwił!
- Ach, więc przeczuwając, że śmierć się zbliża, pozamykaliście się na klucz przed tą nadchodzącą śmiercią? Więc jednak - czekaliście na to morderstwo?
- Myśmy czekali?
- Tak. Lecz w takim razie któż go zamordował? Bo jest zamordowany, a wyście tylko czekali, a nikt obcy nie mógł się dostać żadną miarą.
Milczał.
- Ależ kiedy ja rzeczywiście byłem w swoim pokoju - zamknięty - szepnął, gnąc się pod ciężarem nieodpartej logiki. - To jakaś pomyłka.
- Lecz w takim razie któż go zamordował? - rzekłem pracowicie. - Któż go zamordował?
Zamyślił się - jakby czynił okropny rachunek sumienia - był blady, nieruchomy, ze wzrokiem wycofanym w głąb pod opuszczonymi prawie powiekami..."

 

"...To powiedziawszy, dałem nura przez uchylone drzwi i co sił popędziłem korytarzem. Wpadłem do pokoju, gdzie leżał umarły, i ukryłem się w szafie - i z pewną ufnością, choć i ze strachem, oczekiwałem. Czarno było, ciasno i duszno, a spodnie nieboszczyka trącały mię w policzek. Czekałem długo, zacząłem już wątpić, myślałem, że nic nie nastąpi i że zostałem podle wystrychnięty na dudka, że mię oszukali! Wtem cicho otworzyły się drzwi i ktoś wsunął się ostrożnie - po czym doszedł mię odgłos okropny, łóżko trzeszczało jak szalone, w doskonałej ciszy, ex post załatwiano wszystkie formalności! Po czym kroki oddaliły się, jak przyszły. Kiedy po długiej godzinie drżący i spotniały wydostałem się z szafy, gwałt i przemoc panowały wśród pomieszanej pościeli, ciało rzucone było na ukos przez zmiętą poduszkę, a na szyi zmarłego widniały wyraźne odciski wszystkich dziesięciu palców. Lekarze-eksperci krzywili się wprawdzie na te odciski, mówili, że coś z tym nie jest tak, jak być powinno - jednakże odciski te, łącznie z wyraźnym przyznaniem się zbrodniarza na rozprawie, uznane zostały za dostateczną podstawę."