Pulcheria Aleksandrowna Raskolnikowa
Jadwiga Domka
Ostatecznie, gdzieś,
gdzie akurat będziesz i kiedyś, gdy o tym pomyślisz: kim będzie,
kim stanie się dla ciebie kobieta, która dbała o twój los,
wspierała cię, rezygnując ze szczęścia własnego oraz twojej
siostry? Boję się, że już teraz jesteś w stanie odpowiedzieć.
Boję się tego, co będziesz w stanie odpowiedzieć.
Czy to, co dla
ciebie robiłam, cokolwiek dla ciebie znaczy? Kim jestem, synu?
Jaką mnie widzą twoje oczy. Czy widzisz mnie także sercem?
Przestałam cię rozumieć, tak jak ty przestałeś rozumieć mnie.
Nie przestałam cię jednak kochać, czy możesz powiedzieć to samo
w stosunku do mnie? Bóg nie przygotował mnie na to życie. Być
może słusznie, może nie da się na coś podobnego przygotować.
Zostałyśmy same. Ja i boska rodzicielka. Ja i ten obraz. Ściągam
go ze ściany w oczekiwaniu na spełnienie cudu. Od tego są święte
obrazy, nieprawdaż? Trzyma się je, bo pomagają przetrwać
najgorsze zdarzenia.
Ten nie pomaga. Od
dawna nie pomaga w niczym. Można go ściągać i zawieszać do woli
i nic się nie dzieje. Można do niego mówić, a on nie odpowiada.
Wszystko pozostaje takie samo. Słońce wschodzi na wschodzie, a
zachodzi na zachodzie. Wszystko jest, jak było. Teraz i zawsze i
na wieki wieków. Rodion… Dunia… Dzieci moje. Któregoś dnia
ściągnę ten obraz po raz ostatni, ściągnę i uderzę nim o kant
stołu, albo łózka. Płótno się rozedrze. Martwi wyjdą z grobów,
krew niewiniątek spłynie ulicami miasta. To będzie mój własny,
prywatny koniec świata. Moja apokalipsa. Tak sobie roję.
Chciałabym cię
jeszcze zobaczyć, chociaż raz. Synku. Ale cię nie zobaczę. To
boli. Jesteś tak daleko, w środku świata, którego nie znam i
który napawa mnie przerażeniem. Tracę cię. Lub raczej -
straciłam.
|
|
|
Fiodor Dostojewski |
|
Teksty: Robert Konowalik |
Fotografie: Przemek Wiśniewski
Spektakl powstał we współpracy z Teatrem Maska w
Rzeszowie
4 Sztuki OBIEKTYWnie
Premiera: maj 2019 |
|
|
|
Rodion Romanowicz Raskolnikow
Kamil Dobrowolski
To nie jest tak, że ja tego Raskolnikowa specjalnie grać nie
chciałem. Raczej brakowało pomysłu. Na to, jak go
usprawiedliwić. Przed sobą. Bo widz może go znienawidzić, ale
aktor powinien pokochać. Inaczej nieprawda będzie. No i ja tego
nie wiedziałem, reżyser nie wiedział, nikt nie wiedział. Co
robić? Chciałem zrezygnować. Był nawet pomysł na wymianę ról,
ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Potem przyszło olśnienie.
Wykorzystać narzędzie zbrodni jako coś, co towarzyszy Rodionowi
nieustannie. Żeby on z tą siekiera jadł, spał, uczył się, żeby
podczas przesłuchiwań przez Porfirego obracał ją w dłoniach, jak
zabawkę. Ale widzi ją tylko on sam oraz widz, nikt z pozostałych
członków dramatu. To się z pozoru wydaje takie oczywiste i
banalne, ale ja rozumiem to inaczej. Nie chodzi o to, żeby to
był wyrzut sumienia, jak krew na dłoniach lady Makbet, ale by
przedstawić całe zdarzenie, jako normalne z jego perspektywy.
Jako coś codziennego, co jest w nim przez cały czas. Trochę
trudno to wytłumaczyć, nawet mnie. Bo z mojej perspektywy taki
człowiek z nieodłączną siekierą, to ktoś z własną, trzecią ręką.
On może powiedzieć o sobie: „Urodziłem się z nią i
zaakceptowałem. Wy też powinniście”. Ludzie tego oczywiście nie
przyjmują do wiadomości. Porfiry to niby rozumie, ale pojąć nie
może, a z resztą jest tylko gorzej. Niemniej z perspektywy
Rodiona jest to rzecz do zaakceptowania. Ta siekiera, to coś
naturalnego. Użył jej w zgodzie z głoszonymi przez siebie
poglądami, z ideałami. Nie do końca tak, jak chciał, nie do
końca mu się to wszystko poudawało, ale intencje miał na swój
sposób czyste, choć chore i przerażające. Ta siekiera była
jednak czysta. Znalazł ją w przedpokoju staruchy, podniósł i
użył. I potem nie chciał się z nią rozstać. Jak gdyby mogła się
mu jeszcze przydać, jak gdyby nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa. Jak gdyby zabijanie miało stać się jego własną naturą.
Ale też tak, jakby ta siekiera należała do niego zawsze, od
urodzenia, tylko musiał ją w sobie odnaleźć. To trochę jak
żołnierz, nosi ten swój karabin, czyści go, kładzie obok, żyje z
nim. Trochę tak samo.
|
|
|
Zofia Siemionowna Marmieładowa (Sonia)
Natalia Zduń
Proszę zadbać o nie
wszystkie. Są dla mnie jak rodzeństwo, nie mają już nikogo prócz
mnie, a przecież nie jestem w stanie im pomóc. Zresztą
wyjeżdżam, nie mogę ich zabrać tam, gdzie się udaję. Tam nic nie
ma. Prócz człowieka, który na mnie czeka. Pan to rozumie. Pan
również czeka. Pan jest dobrym człowiekiem. Pan… Pan będzie
wiedział co trzeba zrobić. Rzeczy, sprzęty, mieszkanie, proszę
nimi rozporządzać wedle uznania. Zarobione w ten sposób ruble
pan im przecież odda, nieprawdaż? Odda, wiem… Na mnie pora,
usiądę przed wyjściem. Niech pan zaczeka, aż się zbudzą, to ich
ostatnia wspólna noc. Ojciec kochał je, jak swoje. Proszę
zerknąć na stół, panie Swidrygajłow, te drewniane koniki
wystrugał specjalnie dla nich. Uwielbiał konie.
***
Mój brat panią
kocha, Soniu. Po tym wszystkim, co zrobił, jest to jedyna rzecz,
jakiej jestem pewna. Jednak może być i tak, że nigdy pani tego
nie powie wprost, będzie kluczyć, a przyparty do muru wić się,
jak piskorz. Jeśli jest tak, jak pani twierdzi, jeśli jest pani
zdolna do tego, by kochać go nadal, by nie odwrócić się od
niego, tym lepiej dla niego, a być może i dla pani. Możecie się
nawzajem zbawić. Pomóc sobie. Bo on… Bo pani jest święta. Święta
Magdalena. Przepraszam, nie zamierzałam pani urazić, jeśli…
dobrze więc… O dzieci pani Katarzyny proszę się nie martwić,
znam pewnego człowieka. Pomoże. Ze względu na mnie pomoże. Ma
stosunki i pieniądze, znajdzie dla nich miejsce. Najlepsze z
możliwych, w tej sytuacji oczywiście. Denerwuje panią moja
paplanina? To nerwowe.
***
Ponieważ nie znalazłem bezpośredniego związku pani ze sprawą,
może pani naturalnie wrócić do domu. Użyłem zwrotu
„bezpośredniego związku”, ponieważ uznaję pani związek pośredni
za oczywisty. Jest to jednak związek, który oceniam
zdecydowanie, jako pozytywny. Pani, jak się wydaje, bardzo nam
pomogła. Samo istnienie pani pomogło. Jemu również… Niech pani
przy nim trwa. Niech pani nie rezygnuje, nie odstępuje od niego.
Pani jest jego drogą do odkupienia. Tacy, jak pani świadczą o
boskiej naturze świata. Nie przystoi mi mówić takich rzeczy.
Proszę podpisać zeznanie i pójść sobie. Niech pani tu nigdy nie
wraca. Do tego miasta, ale zwłaszcza na ulice. Żegnam. Mam
nadzieje, że nigdy się nie spotkamy, że nie będzie powodu do
takiego spotkania.
|
|
|
Arkadiusz Swidrygajłow
Henryk Hryniewicki
Rewolwer kupiłem z
piętnaście lat temu i nigdy nie użyłem. Nawet do ptaków, jeśli
strzelam, to z wiatrówki. Okazyjnie go kupiłem, nie żebym do
czegoś potrzebował. I tak leżał. W szufladzie. Zamykanej, żeby
żony nie denerwować. Jeszcze mogła pomyśleć, że ją chcę
ustrzelić. Nic z tych rzeczy, chociaż przyznaję, myśli różne po
głowie łaziły jak to w małżeństwie. Bo niby człowiek nie miał
powodów do narzekania, od początku wyraźnie określiłem, że
„kobiety w moim życiu były i będą, kochana żono, i nic nie
poradzisz, choćbyś chciała”. Lecz wiadomo, po jakimś czasie
nawet taka wymuszona wolność doskwierać zaczyna. No i wtenczas
się Dunia pojawiła. Nie byłem na to przygotowany. To było jak
nagłe oślepienie słońcem, porażenie. Trząsłem się, jak w
gorączce. Nie mogłem spać. Apetyt straciłem. O rewolwerze od
razu sobie przypomniałem, tylko nie mogłem zdecydować: sobie w
łeb palnąć, czy żonę zastrzelić. A może i Dunię, z wściekłości,
że nie moja.
***
Co to za głupie
pytanie. Najbardziej żałuję… siebie. Chciałem przez chwilę
napisać, że żony. Bo tak wypada. Bo nie żyje. Lecz w gruncie
rzeczy, nic jej już dziś nie obchodzi. Może to okrutne, nie
wiem, nie znam się. Myślę o sobie, bo siebie znam, sobą chłonę
świat, odczuwam. O kim miałbym myśleć? Zresztą, to ja jestem
osobą najbardziej poszkodowaną. Zostałem sam, próbowałem się
zmienić, przedstawić z lepszej strony. Pomóc. Wiesz, że tak
było, sam wiesz. Zaprzeczyć nie możesz. Nawet, gdy wiedziałem,
że nic z tego nie będzie, że Dunia nigdy mnie nie wybierze,
przecież nie ustałem, może nieprawda? Nadal chciałem coś
zmienić. Przy okazji zrozumieć. Tak, zmieniłem się. Może nie
tak, jakbym ja sam chciał. Może nie tak, jak tego oczekuje
świat. Pewnie nie na tyle, by moja żona mogła to zauważyć, bo z
oczywistych powodów… nie może… Tego wieczoru odwiedziłem ją na
moment, nie chciałem z nią rozmawiać, nie miałem odwagi.
Podszedłem sprawdzić, czy kładzie się do łóżka. Siedziała przy
toaletce, widziałem jej zgarbione plecy, pisała. Słychać było
tarcie pióra o papier, ten dźwięk przyprawia mnie o zawrót
głowy… Rankiem nie znalazłem tego, co pisała. Nie wiem do kogo,
nie wiem po co. To nie ma żadnego znaczenia. Nie odezwałem się.
Pewnie nie zauważyła, że stałem w drzwiach… Zapytałeś, czego
najbardziej żałuję? Może jednak nie siebie... Może tego, że się
wtedy nie odezwałem. Że zabrakło mi odwagi.
Kubek stał w tym
samym miejscu, w którym widziałem go wieczorem. Tylko teraz był
pusty.
|
|
|
Awdotia Romanowna (Dunia)
Ewa Mrówczyńska
Po mojemu to coś tam
było, bo jakby nie było, to nikt by nie mówił. O mnie nie mówią,
bo nic ze mną nie ma, to proste. A pannica niby wygadana,
wykształcona, tfu, za przeproszeniem, rodzinę rozbija. Podłość.
Mam nadzieję, że przytrafi jej się coś okropnego. Bóg ją
pokarze, sama wiesz Lizawieto, a może nie wiesz, bo ty głupia
jesteś, więc możesz tego nie pojmować. Po co ja ci to mówię?
Żebyś uważała, w jednej chwili może i tak być, że cię ludzie na
języki wezmą. Z brzuchem wciąż latasz po świecie, jak tak można,
wstydu nie masz, jak i ona zresztą. Palenie świeczek w cerkwi ci
nie pomoże, jak w oko ludziom wpadniesz, zaufaj mi. Wiem co
mówię. Ile ja świeczek wypaliłam w twojej intencji, to sama
wiem. No, może faktycznie niewiele ich było, ale... Bóg to widzi
i osądza. A gdy się miarka przebiera, karze. Takie jak ona to
najgorsze są, ladacznice z dobrego domu. To ja już wolę wiejskie
dziewuchy, które z biedy brzucha się dorobią, jak ty, albo
dzieciaków nawet. Wolę takie. Mówię jak na spowiedzi. I ten jej
brat, studencik znaczy się. Był tu wczoraj, znów w biedzie. Cóż
to za rodzina zepsuta, wybrakowana. Gdzie zupę stawiasz, gdzie
ją stawiasz głupia, kamieni w worek nałożyć i tym workiem wtedy
cię bić, skoro się nauczyć w inny sposób nie umiesz. Dawaj tu
ją… Słona, wszystko słone, sił mi brak. Pop do mnie nie dalej,
jak wczoraj mówi: Alona, ty na Lizawietę miej baczenie, bo ona
pogubiona strasznie. Co mu miałam odpowiedzieć? No przecież,
gdyby wszystko o tobie wiedział, za próg cerkwi by nie wpuścił.
Okropność. Rób tak dalej, to jak Awdotia Romanowna będziesz, jak
ona skończysz na językach całego miasta. Bóg was pokarze,
nierządnice, nie jesteś wcale lepsza niż ona. Tylko do mnie nie
przychodź, rozumiesz?! Do mieszkania nie wpuszczę. Nie myśl
sobie, że cię tu będę trzymać, jeszcze tego by brakowało…
Poczekaj no. Masz tu dziesięć kopiejek. No czemu się patrzysz
jak cielę. Do cerkwi zanieś, tylko powiedz, że ode mnie. Mieć
taką siostrę to już lepiej sierotą być, sama na świecie. No,
jeść się tego nie da, przesolone wszystko. Zaraz. Co tak puka,
przecież głucha nie jestem. Człowiek swoje lata ma, biegać do
drzwi nie będę, bo i nie podołam. Ach, to pan, Rodion
Romanowicz. Właśnie Lizawiecie o panu wspominałam. Wcześniej, bo
teraz jej nie ma. Ale zupełnie niedawno. I o siostrze pańskiej.
Też wspominałam. Niech pan wejdzie, proszę nie stać w
przedpokoju jak słup. Co też pan? Interesuje pana? Od razu
mówię, nie jest na sprzedaż. Drewno do pieca czymś rąbać muszę,
to chyba naturalne. Zresztą i tak pana nie stać.
***
Ja wiem. Skrzywdził
panią, Duniu. O niczym nie wiedziałam, chciałabym pomóc w jakiś
sposób, jeśli to możliwe… czasu nie cofnę, ale… Pod jednym
dachem z nim żyję. Od tylu lat. I różne tam kobiety w jego życiu
przecież były, ja wiem. Dlatego łatwo mi było uwierzyć, że i
pani… Do głowy nie przychodziło. Zhańbił pani imię i do niczego
się nie poczuwa. Tak, jakby nic się nie stało, a przecież
wszyscy myślą o pani złe rzeczy, panią obwiniają. Podłość, jako
żona to mówię, że charakter ma podły, teraz to widzę. Gdyby pani
zechciała… gdyby pani mogła. Nie odważyłabym się rozmawiać z
panią i już nigdy się nie odważę, nie po tym co zrobił. Ale
przecież chciałabym w jakiś sposób to pani wynagrodzić.
Przekreślić. Wykreślić. Wiem, tak nie można. Mam pieniądze. Nie
chcę ich, krzywd pani nie zadośćuczynią, ale mnie lżej będzie.
Całe trzy tysiące, mam nadzieje, że pani nie pogardzi. Zapisałam
u notariusza, żeby mieć pewność, że je pani otrzyma. Niech pani
o mnie źle nie myśli. Może zresztą wcale nie będzie pani myśleć.
Tego się już nie dowiem. Patrzę na ten kubek. Powinnam szybko
wylać wszystko przez okno, ale nie zrobię tego. Skoro on… skoro…
pod jednym dachem z nim żyję… pod jednym dachem nie żyję.
Czasem, tak jak
teraz, czuję jego wzrok na plecach. Ale to mi się tak tylko
wydaje.
***
On nie dla ciebie.
Zresztą, ja nie zgadzam się na żadne poświęcenia. Wystarcza, że
przez ten cały czas wspomagałyście mnie z matką. Wiem o tym i
źle się czuję z tego powodu. Winny. Ale wciąż mam swoją godność,
ty miej swoją. Nie wyrażam zgody. To zakończone. Mówię to jako
twój brat, ale i opiekun, musisz mnie zrozumieć. Niech ci
wystarczy to, że wiem o nim rzeczy, które go dyskredytują. Liczy
na twoją wdzięczność, ma mu wystarczyć zamiast prawdziwszych
uczuć. Jeśli koniecznie chcesz za mąż, to znajdź kogoś innego,
niech to będzie szlachetne, uczciwe. My jesteśmy uczciwi, wiesz
przecież. Szukaj wśród takich jak my. Dosyć się nacierpiałaś.
Weź coś od życia, coś, co ci się należy. Za to, że jesteś dobra
i szlachetna. Taka jak inni, prawi i porządni. Mój przyjaciel,
ten, który odebrał ciebie i matkę ze stacji, Razumichin… Nie
wiem co o nim myślisz, ale znam go od lat, też jest taki.
|
|
|
Piotr Pietrowicz Łużyn
Tomasz Kuliberda
Czy to jest wszystko
zrozumiałe? Te wszystkie teksty przy fotografiach. Czy to ma
sens? Wątpliwości nie są mi obce. To strzępy, jakieś fragmenty
myśli bohaterów, czy twórców spektaklu. A przecież wszystkie,
bez wyjątku nieprawdziwe. Żaden z aktorów nie był poproszony o
wywiad, a reżyser, czy scenograf...? Cóż, podobno istnieją
gdzieś tam, ale ja ich nie znam.
A te wszystkie
postaci i ich rzekome wypowiedzi, myśli, monologi? Przecież
chyba nie chodzi o to, żeby poprawiać Dostojewskiego. Tego się
zresztą nie dałoby zrobić.
Te zdjęcia
opowiadają własną historię. Nie potrzebują wsparcia. Są mroczne
i duszne, wypełza z nich klaustrofobia, oczy postaci bywają
rozszerzone w przerażeniu, ciała są zgięte, pięści zaciśnięte
lub rozwarte, historia malowana jest obiektywem aparatu
fotograficznego. Czytanie, pisanie i mówienie należą do innej
rzeczywistości. Mogą spowodować chaos.
Na tym konkretnym
zdjęciu jest pan Tomasz Kuliberda. Aktor, wcielający się w
postać Łużyna. Spogląda w kąt sufitu, przez to jego oczy
wyglądają niczym puste, niewidzące, nieomal zupełnie białe.
Przerażają. Dłoń trzymająca kapelusz, ręka oparta o kolano.
Białe krzesło wciśnięte w ciasny narożnik. Poza tym to stylowo,
nienagannie ubrana postać. Z tego zdjęcia może wynikać wiele
historii, wcale nie związanych z jedną i konkretną, zapisaną u
Dostojewskiego. Jeśli nic więcej nie powiem, jeśli nikt niczego
nie opisze, będziemy mieć Łużyna – poetę, szukającego weny w
świetle księżyca, może zakochanego, wpatrzonego w balkon Julii,
romantycznego wampira szukającego ofiary. Tyle możliwości ucieka
nam sprzed nosa. Przecież nie potrzebujemy wiedzieć, że Łużyn to
łajdak, że chciał zaślubin z Dunią, że miał majątek.
Fotografie mówią o
rzeczywistych bohaterach w sposób, który im tę rzeczywistość
odbiera. Przedstawiają bohatera takim, jakim się komuś wydał.
Zezwalają na powstawanie nowych historii i tworzenie
nieoczekiwanych wzruszeń.
A jednak nie
pozostawiamy ich samym sobie. Uzupełniamy je. I jest to wobec
tych wszystkich osób, czy postaci być może okrutne, być może
zupełnie niepotrzebne. Jest to zwyczajne świństwo.
|
|
|
Dymitr Prokopowicz Razumichin
Maciej Owczarek
Pan sobie sam zajrzy do
torby, tej pod drzwiami. Skórzanej. Tak, właśnie tej.
Niech się pan nie krępuje, przecież zezwoliłem. To
zresztą, gwoli ścisłości, nie jest nawet moja torba.
Należy do Raskolnikowa. Przechowuję ją tylko, mniej
więcej od miesiąca. Chciał pan się czegoś dowiedzieć na
jego temat, niechże pan zajrzy i już. Tak Rodia jak i ja
sam, nie mamy nic do ukrycia. Może pan wykładać rzeczy
na komodę, będzie łatwiej przebierać. Tak. Ja, widzi
pan, łaskawco, nie posiadam takich drogich rzeczy jak ta
torba. Ale to się zmieni, niech pan mi da szansę. I
trochę czasu. Ja sobie wszystko umyśliłem, co i jak.
Spłacę rodziców, względem opłat za studia rzecz jasna, a
może i coś ponadto się uda. Wynajmę mieszkanie i
rozejrzę się po świecie. Co do pracy, mam określone
wymagania, ale też sam gotów jestem na wszelkie
wyrzeczenia. Tak trzeba, po prostu. Nie chwaląc się, już
mam pewne sukcesy, ale lepiej nie zapeszać. Przyszłość,
uważa pan, widzę raczej w pogodnych kolorach. I co? Nic
pan nie znalazł? Znam ten wyraz twarzy. To zawód. Czego
się pan spodziewał? Mam nadzieje, że nie siekiery, Boże
zlituj. Niech pan nie wkłada, ja sam… Poukładam jak
było. Może rozpalę w samowarze świeżej zawarki? Herbata
w szklance zupełnie wystygła. Dobrze, nie chciałem się
narzucać. Mnie wszystko jedno. Tak, moje. Nie używam ich
póki co, bo sznurówki śliskie, wciąż się rozplątują.
Bywa, że człowiek na uczelnię się spieszy, to co rusz
przysiadać na chodniku trzeba by buta zawiązać. Dlatego
chodzę w drugiej parze, w tych świątecznych. Ale tylko
do czasu gdy zajrzę do galanterii, wciąż zapominam.
Niech pan ogląda. Doprawdy, nie przestaję się dziwić. Co
też chce pan znaleźć na moich butach? Krew,
przypuszczam, ale przecież dawno bym wytarł. A to
zupełnie niedawno zrobione, nieopodal, znakomite
atelier. Rodia mnie namówił. Idź, powiada, i zrób sobie
zdjęcie, niedrogo wychodzi, a przecież znakomite. Nawet
rodzinę tam posłał, choć to niepodobne do niego. Matkę i
siostrę znaczy się. Nie trzeba, są w mieście, mogę podać
panu adres, chyba tu pobędą przez jakiś czas. Osobiście
odbierałem je obie z dworca, byłyby się zagubiły w
wielkim mieście. Gdzieś tu go miałem. Jest, zresztą i
tak znam na pamięć. Nie ma za co, mam nadzieję, że się
na coś przydałem. Możemy wyjść razem, mam interes na
mieście. No, niechże pan popatrzy, wciąż się zapominam
i chcę wkładać te buty nieszczęsne. Koniecznie muszę
zajrzeć do pasmanterii, bez tego się nie da po prostu.
***
Może wypowiem się
jako szary widz, mimo, że ze spektaklem jestem związany jakoś
tam. Samego spektaklu, rzecz jasna nie widziałem, nikt go nie
widział, bo premiera przed nami, ale byłem na trzech próbach.
Brat mnie wpuścił, ale musiałem się ukrywać. Reżyser nie życzy
sobie gapiów podczas tego, co nazywa procesem twórczym. Lubi tak
nazywać swoją pracę, brat twierdzi, że czuje się przez to
ważniejszy.
Jeśli mnie coś w
spektaklach teatralnych szczególnie interesuje, to aktor. Jako
persona, nie chodzi z reguły o konkretnego. Bardziej o postać,
która się przepoczwarza, staje się kimś niezwykłym, innym,
nakłada na siebie obcość i sprawia, że staje się ta obcość
znajoma, że pasuje do jego stroju, barwy głosu, sposobu
mówienia, ruchu. Ja to obserwuję sobie na swój prywatny użytek.
Brat mnie wpuszcza na próby wielu spektakli i za każdym razem
nie pojmuję nawet treści, nie interesuje mnie ona. Patrzę na
aktorów, jak dziecko, nie mogąc się nadziwić, nie potrafiąc
ogarnąć tej przemiany. To mnie interesuje w teatrze.
Podczas tych prób
moją uwagę zwróciło wielu znamienitych aktorów i aktorek, próżno
byłoby wymieniać tych wszystkich, na których spoglądałem i
przestawałem oddychać wsłuchany w ich monologi. Nie chcę też
ukrywać, że w szczególny sposób zapamiętałem osobę, występującą
jako Razumichin. Przepraszam, że nie zapamiętałem nazwiska, ale
to był pan Maciek jakiś tam. I to, co on robił, to w jaki sposób
wykonywał najmniejsze, najmniej ważne czynności, jak wiązanie
butów na przykład, to było coś wartego obejrzenia. To robiło mi
dzień. Mogę tylko powiedzieć, że odczuwam szacunek, ogromny, co
można powiedzieć, obcując z doskonałością? Niewiele.
|
|
|
Dunia, Łużyn i Razumichin
Dunia stoi na
rozdrożu. Po wyjątkowo nieprzyjemnej aferze z zalotami
Swidrygajłowa, jej sytuacja - zwłaszcza jako panny na wydaniu -
staje się wręcz okropna, nie do pozazdroszczenia. Tym gorzej (jeśli mogę tak powiedzieć), że jest niewinna. Winny przynajmniej
na swoją karę zasłużył. Dunia nic złego nie zrobiła. No i te
późniejsze perturbacje z absztyfikantami. Tego w całości się do
spektaklu zmieścić nie da, naturalnie. Potrzebowaliśmy to jednak
zaznaczyć, gdzieś wprowadzić, jako uzupełnienie jej losów. Łużyn,
którego Dunia nie kocha i którego, gwoli ścisłości, traktuje
raczej, jako koło ratunkowe, także w celu wspomożenia brata.
Razumichin, ów dziwny przyjaciel Rodiona, szczery jednak i
uczciwy, przy tym zakochany. Nie wszystkie wątki u
Dostojewskiego kończą się szczęśliwie… (nawet gdy to mówię to
uśmiecham się z powodu tego eufemizmu). I Dunia w naszym
spektaklu też musiała wybrać ostatecznie dobrze, przynajmniej
ona. Ale jak pomieścić tego rodzaju wątki, szalenie ważne u
autora, ale sprawiające, iż każda adaptacja, każdy gotowy
spektakl puchnie od treści, scen, nadmiaru informacji. Moim
zadaniem było sprowadzić oba te wątki romansowe do wspólnej
scenki, do szkicu niewielkiego, kilku kresek, w których
zarysowane jest całe bogactwo znaczeń. Użyłem do tego oczywiście
stałej scenografii, scena zagrana została w kącie, w ciasnocie,
która odróżnia tę inscenizację od wielu innych. Zmieniliśmy
jednak światło, pozwalając sobie na nieco ostrzejszą nim zabawę,
na uwypuklenie kontrastu obu męskich sylwetek, no i na świadomy
podział całości na dwie części. Pośrodku Dunia. Jeszcze
niepewna, ale przecież jej serce już chyba wybrało. Każdy z
widzów ma przed sobą ten sam obraz, ale komu z rywali kibicuje –
to tylko pozornie oczywiste. Krótka scenka, niemy obrazek,
upchnięcie w to wielu znaczeń. To zadanie dla scenografa. Chyba
sukces.
|
|
|
Lizawieta Iwanowna
Malwina Kajetańczyk
Droga siostro!
Spoglądam na ciebie nożyczkami. Spoglądam w twoją stronę,
obserwuję twoje ruchy. Chcę cię pociąć. Rozciąć na kilka części.
Przyciąć twe myśli, dostosować je. Poobcinać zbędne końcówki,
nieużywane fragmenty, niepotrzebny balast odciąć, by spadł z
wielkim hukiem w kałużę. Chcę odciąć się od ciebie, twoich
razów, obelżywych wyzwisk, uniknąć bólu. Spoglądam na ciebie
nożyczkami. Niema, łagodna i wystraszona. Czuję się zraniona,
niczyja. Nie chcę rodzić w twojej obecności. Nie chcę twojej
obecności.
Nie potrafię ich użyć, tych ostrych przedmiotów, przez które na
ciebie spoglądam: nożyczek, noża do chleba, wielkiej siekiery z
przedpokoju. Nigdy nie zdobędę się na sprzeciw. I ty przecież
wiesz o tym. Jutro, jak zwykle posprzątam całe mieszkanie, a ty
uderzysz mnie przyjaźnie w brzuch. Poronię. Nożyczkami mogę co
najwyżej odciąć nitkę od strzępku materiału, z którego tworzę
suknię. Kuchennym nożem pokroję pieczywo, byś mogła zjeść
śniadanie. Siekierą, no cóż, nie mam na nią żadnego pomysłu,
może gdybym była bardziej inteligentna…, może gdybym poszła na
studia…
|
|
|
Alona Iwanowna
Anna Kukułowicz
Przykleiła się do
żyrandola. Widzi pan, są skrzepy. Trzeba ją oderwać. Ubranie
pewnie się podrze, ale nie ma innego wyjścia. Proszę uważać,
zostawia pan ślady krwi na dywanie. Nie, niech pan biegnie do
łazienki, na miłość boską. Jeszcze tego tu brakowało... A wy
kolego, co macie dla mnie? Ktoś coś widział? Tak, jak zwykle.
Nigdy niczego nie widzą. Nie chcą widzieć. A przecież to dla
ogólnego dobra, chodzi o to, żeby wyłapać ich wszystkich i
odizolować. Żeby po ulicach nie chodzili. Nikt tego nie rozumie.
Popytać w innych kamienicach, ktoś mógł coś zobaczyć przez okno…
Już panu lepiej? Proszę się nie tłumaczyć, pierwszy raz, co?
Musi pan przewidywać takie rzeczy i wcześniej reagować. Ktoś
inny ją odlepi, wolę nie ryzykować… Alona Iwanowna, lichwą się
zajmowała… A ta druga… Gdzieś tu były ich papiery… Lizawieta. Ma
w dłoni nożyczki, może się próbowała bronić.
***
Najczęstszym
określeniem, którym zwracałem się do Ani, było: „Ty mi tu nie
pyskuj”. Bo też pyskuje strasznie, jak każda dobra aktorka.
Wszystko jej się nie podobało, permanentnie. „Taki z ciebie
reżyser, jak z koziej dupy trąba” – wrzeszczała mi do ucha. Lecz
zawsze z uśmiechem. Proces twórczy wymaga jednak porozumienia i
sądzę, że rozumieliśmy się bardzo dobrze. Ona chciała innej
Iwanowny, bardziej ludzkiej, żeby widzowi żal było, gdy ją na
koniec ten studencik morduje. A przecież to nierozsądne.
Lizawiety powinno być widzowi żal i na tym koniec. To jest
postać, której śmierć się kłóci z całą pokrętną logiką
zabijania, reprezentowaną przez Raskolnikowa. Bo cokolwiek by o
nim mówić, to Lizawiety zabijać nie zamierzał i nie chciał.
Długo to musiałem Ani tłumaczyć, chociaż ona rzecz jasna,
wszystko to, co tłumaczyłem od początku rozumiała, ale chciała
inaczej. Sam nie wiem, z przekory? Ostatecznie jej koncepcja
zwyciężyła. Chyba jako reżyser nie byłem zbyt stanowczy. Jeśli
tak, to cieszę się z tej swojej słabości, bo nie było w teatrze
tak cudownie umierającej lichwiarki.
|
|
|
Rodion Romanowicz Raskolnikow
Kamil Dobrowolski
Siedzę tak sobie,
pewnie mnie obserwują. Nie dam im tej satysfakcji. O, mucha.
Chodzi po mojej dłoni. Nie strzepnę jej wcale, nie odgonię,
niech zobaczą i powiedzą: on nawet muchy nie zabije… Bzdura, nie
jestem jak Norman Bates. Gdyby pojawiła się mucha, mógłbym ją
zabić, albo pozostawić przy życiu, wszystko uzależnione byłoby
tym, czy zabicie muchy służy mojej idei. Czy byłoby dla niej
pomocne. To nie ma nic wspólnego z zaburzeniami psychicznymi,
tylko wyjątkowy dureń doszedłby do takich wniosków. Jeśli już
musiałbym porównywać sytuację swojego bohatera z kinem
Hitchcocka, to raczej ze „Sznurem”. O tak właśnie.
***
Soniu! Znalazłem
dziś rano kartkę zapisaną Twoim pismem, bardzo nieczytelną, nie
wiem nawet, skąd się znalazła wśród moich rzeczy, może to jakaś
lista leków jest, może nieważna informacja. Albo być może coś,
co chciałaś czule napisać do mnie w czasach, kiedy nie
pozwalałem na to nikomu, zwłaszcza zaś Tobie. Jakakolwiek była
treść tej gęsto zapisanej karteczki, sprawiła, że Twoja postać
zawładnęła moją wyobraźnią. Co robisz, jak się czujesz, czy
może…? Może myślisz o mnie w tej samej chwili gdy ja myślę o
Tobie. Jest to możliwe. Od spotkania dzielą nas już tylko dwa
tygodnie. Jestem spokojny wiedząc, że się zobaczymy, że ja Cię
zobaczę. Pytałaś w liście, czy pieniądze, które dał Ci
Razumichin są ode mnie. Nie są, ale przyjmij je. To przyjaciel,
najlepszy i jedyny jakiego mam. A wkrótce pewnie i mąż Duni.
Jeśli Ci coś dał – to z serca. Pamiętaj też, aby zabrać ze sobą
ciepłe odzienie, ale przecież rozmawialiśmy po wielokroć na ten
temat. Powtarzam się, to pewnie ze zdenerwowania. Nie, źle
napisałem: prędzej z podekscytowania. Dni ciągną się tutaj,
podobne do siebie, bez wydarzeń, bez zmian. Twój przyjazd będzie
zaś wydarzeniem, odmianą największą z możliwych.
A potem wszystko
będzie dobrze. Tutaj można żyć wcale niezgorzej. Można być
szczęśliwym. Zasługujesz na szczęście. Oboje zasługujemy. Mam
wiele myśli w głowie, planów, sił do działania. Czasem czuję
się, jakby za chwilę miała mi wyrosnąć… czy ja wiem… trzecia
ręka, bo tak wiele mam zamiar jeszcze zrobić. Doprawdy, nie
zdziwiłbym się, uznałbym taką trzecią rękę za naturalną.
Czasem tylko
odrobinę boję się Twojej obecności. Tego, że będzie dla nas
nieco niebezpieczna. Dla mnie, dla ciebie. Ale w takich chwilach
wyglądam przez okno i patrzę na spadający śnieg, na drzewa
poruszane siłą wiatru, na wschodzące słońce lub deszcz bębniący
o parapet. Ogarnia mnie spokój.
Twój Rodia
|
|
|
Porfiry Pietrowicz
Jacek Popławski
Zaschnięta krew.
Powiadacie, że odklejać trzeba było? Tak, wyobrażam sobie. Nie
będę tego oglądał, wystarczy, że wy zdajecie relację. Śledczy
nie musi wszystkiego widzieć na oczy. To zupełnie zrozumiałe. Na
jutro chciałbym, aby powiadomiono wszystkie osoby z listy.
Głównie te, które pożyczały od staruchy na procent. Nieważne
kiedy pożyczały. Ustalcie godziny spotkań. Rozmowy przeprowadzę
osobiście, lecz nie ze wszystkimi. Pomożecie mi. Zajmę się tymi,
którzy pożyczają regularnie, komu starucha mogła zaufać.
Tymczasem zróbcie mi gorącej i mocnej herbaty. Dlaczego jest tu
wciąż tak piekielnie chłodno. Wszyscy się rozchorujemy, jak tak
dalej pójdzie… I jeszcze jedno… Popytajcie o tę młodszą siostrę.
Czy ją kto widział wtedy na ulicy. Po mojemu było tak, że nie
było jej w domu, gdy pojawił się zabójca. Mogła go zaskoczyć, ot
tak, z nagła wrócić i wtedy ją rąbnął. Może też warto poszukać w
okolicy, czy nie porzucił siekiery. Noszenie jej ze sobą jest
nierozsądne, chyba, że to ktoś niespotykanie pewny siebie. To
mój typ w tej sprawie. Taki, kto mógłby siekiery nawet z krwi
nie wytrzeć, bo uwierzył, że nie jesteśmy w stanie go złapać… I
właśnie dlatego go złapiemy… To wszystko, nie zapomnijcie o
herbacie.
***
Panie Raskolnikow.
Widzi pan tę kobietę, za oknem? Tam, obok sklepu z galanterią.
Spodziewa się dziecka, tak mi się wydaje z tej odległości. ..
Widzę, że ona pana zupełnie nie interesuje. Mógłby pan chociaż
spojrzeć w tym kierunku, ale chyba… No dobrze, możemy w takim
razie wrócić do naszej rozmowy. Jak to pan przed chwilą raczył
się wyrazić? Że…
***
Niech nikogo nie zwiedzie dobroduszny wyraz mojej twarzy. Mam w
sobie konieczną w tym zawodzie stanowczość. Czego nie rozumiem
dziś, zrozumiem jutro. Tutaj też nie musiałem schodzić. Posiadam
wyobraźnię. Czasem jednak należy jej dopomóc. Chodzi mi
konkretnie o stopień, czy też rodzaj zapalczywości. O to, czy
była w tym wszystkim ekscytacja, czy tez zarąbał panią z zimną
krwią, bez przyspieszonego oddechu? Pani obecny stan mówi tak
wiele. Opowiada historię. Swoją i żyrandola. Wyjaśnia powody,
dla których staliście się sobie tak bliscy i nierozłączni.
Chociaż to z pewnością nawet nie pani własność, prawda? Piękny,
mosiężny żyrandol. Oddano go pani za bezcen. Zdeponowano. Ten
wasz związek musiał nawet panią zaskoczyć. Przepraszam, że nie
pochowamy go razem z panią, będzie musiał pozostać u nas w
charakterze dowodu zbrodni. Wiem już chyba wszystko, ale może
chce mi pani jeszcze coś powiedzieć? Nie? Naturalnie,
oczywiście, jakby pani mogła.
|
|
|
Katarzyna Iwanowna
Monika Szela
Mąż, dzieci. Wszystko nieudane, wybrakowane. Nie o takim życiu
myślałam. O takim to chyba nikt nie myśli. Jestem sama, ale
posiadam szacunek. Zapracowałam na niego. Nie tylko urodzeniem,
nie tylko tym, kim byłam, lecz głównie tym, kim się stałam. To
ciężka droga, ale co możesz wiedzieć na ten temat? Nic. Sama nią
spaceruję.
Moje dzieci to gałgankowe laleczki. Mogę nimi okładać męża, gdy
wraca do domu. Nie poskarżą się wcale. A on, cóż, nie zauważy.
Spirytus odebrał mu pewne możliwości, na początek rozumowanie,
potem inne uzdolnienia… Tak, to również poza jego zasięgiem,
dzieci są moje, on nie ma z nimi nic wspólnego. Są pamiątką po
lepszych czasach. Lepszych ludziach… Zresztą nie pozwoliłabym mu
na nic. Stał się taki... obrzydliwy, to właściwe słowo. Nakładam
rękawiczki, gdy jest w pobliżu, po prostu dlatego, żeby przez
pomyłkę nie dotknąć go nagą dłonią. W rękawiczce mogę uderzyć go
w twarz. Też nie zauważy. Niczego nie zauważa.
Nie dotykaj, nic się nie stało, to moja krew. Pluję nią. Muszę
znaleźć szmatkę, mam ich kilka, wszystkie były kiedyś białe.
|
|
|
Katarzyna Iwanowna
Monika Szela
Siemon
Zacharycz Marmieładow
Andrzej Piecuch
Katarzyna i Siemon. Dzień ślubu. Dwoje ludzi po przejściach, z
bagażami w postaci bolesnych doświadczeń i dzieci. Przyjrzyjcie
się im uważnie. To są ostatnie, szczęśliwe chwile ich życia. Za
chwilę dorożką pojadą do cerkwi. Potem ona nie przestanie się
starać, on zaś nie przestanie pić. Córka Siemona wyjdzie na
ulicę, raz, drugi, potem na stałe, nieustannie. Zarobione przez
nią pieniądze też można przepić. Można wracać do domu i wpaść
pod dorożkę. Można stracić ojca, potem macochę. Można trafić do
sierocińca, można wyjechać za ukochanym na Sybir.
***
Katarzyna i Siemon. Nie oglądali świata przez brudną szybę.
Rozbili ją, by ujrzeć jego prawdziwą naturę. Każdy dojrzał coś
innego. Rozpacz i odkupienie, świętość, porządek, zapomnienie.
Tysiące wzruszeń i strachów. Oczy widzą to, czego oczekuje po
nich umysł. To bezwolne narzędzia, nie kształtują natury
widzialnego świata, a jedynie rejestrują nieopisane zdarzenia i
zjawiska.
A
potem w głowach zalęgają się myśli, jak robaki. Zmieniają to, co
widziane, w to, co przeżywane. Oszukują lub odkrywają prawdę.
***
Tego dnia przyszli do atelier razem z córką. To był bardzo
pracowity dzień. Zrobiłem kilka fotografii młodej parze, ale
namówiłem też do pozowania Sonię. Córka Marmieładowa, to bardzo
piękna kobieta, poprosiłem o zgodę na umieszczenie jednej jej
fotografii w witrynie zakładu. To było doskonałe posunięcie. Już
nazajutrz weszli do mnie studenci zapytać o nią. Zdaje się, że
wpadła jednemu w oko. Im też zrobiłem zdjęcia, ze zniżką, bo
groszem żaden nie śmierdział. Zapamiętałem zwłaszcza tego, który
pytał o dziewczynę. Był jeszcze dwa razy u mnie, raz
przyprowadził na sesję matkę i siostrę. Wydawał się sympatyczny,
choć wyniosły. No, ale potem się okazało, kim był naprawdę. Po
morderstwie wystawiłem za okno właśnie jego zdjęcie z podpisem:
„morderca sióstr”. Nie obchodzą mnie względy moralne, ale praca
i zysk. Ostatecznie w tych celach prowadzę zakład. Co mam panu
powiedzieć? Tak jest świat ustawiony. Myślę, że obieram słuszną
strategię, proszę tylko spojrzeć na zamówienia. Mam całkiem
sporo klientów. Ludzie do niedawna bali się fotografii. Rzecz
jasna, niektórzy. A teraz to modne, żeby się dać uwiecznić i
stać nieśmiertelnym. Każdy z nas o tym marzył, a na wykonanie
portretu u malarza stać było nielicznych. Proszę spojrzeć, mam
nawet zdjęcia tej zamordowanej lichwiarki. A przecież sam pan
wie, że wydawać pieniędzy nie lubiła. Jestem względnie tani.
Czasem, gdy ktoś mnie zaciekawi, potrafię mu zrobić zdjęcie
zupełnie za darmo.
|
|
|
Siemon Zacharycz Marmieładow
Andrzej Piecuch
Konie. Szlachetne
zwierzęta. Bardzo czyste. Pan wie, że nie napiją się z brudnego
wiadra? Każdy wie. Koń to nie jakaś świnia, za przeproszeniem.
Nieważne jaki. Taki od jazdy wierzchem niby najszlachetniejszy,
ale niczego nie brakuje tym, co to węgiel wozami rozwożą. Do
bryczki, dorożki się nadają, jak ulał. Z człowiekiem od wieków
koń żyje w takiej, jak to powiedzieć, sam niech powie,
mądrzejszy ode mnie, bo ja, to cóż, człowiek czasem próbuje coś
powiedzieć takiego, żeby wszyscy się wsłuchali, ale za głupi
jest i wychodzi jak zwykle, takie nic. Co ja gadam? Jak zwykle,
proszę mi wybaczyć. To przez te konie. Lubię słuchać tych
odgłosów, jakie wydaje dorożka jadąc po trotuarze. Te stuki,
skrzypienia, uderzenia końskich podków. Godzinami mogę
wsłuchiwać się w odgłosy miasta. Niech nie odchodzi, niech
naleje… zaraz znajdę… gdzieś tu miałem… starczy na jeszcze
jeden… są… od córki dostałem… może pan zachować resztę.
***
Pamiętam Siemona z lepszych czasów. Był szlachetniejszy. Był
uczciwy. Dobry człowiek, co więcej powiedzieć. Gdyby spotkał
samego siebie z okresu przed śmiercią, nie uwierzyłby w
przemianę. Byłby przerażony. Nie pogodziłby się z tym, kim się
stanie w przyszłości. Trudno o tym mówić. Wie pan, tutaj każdy
go zna jako pijaka. Córce współczują, karczmarz jej herbatę poda
gdy zimno, ale jakby tylko co, to za pokój na godzinę zapłacą,
suknię jej podwiną i nie przeszkadza im, że ojca znają, że piją
z nim. Z rzeczy, które człowiek potrafi zrobić najszybciej, to
się zeszmacić, upodlić. W tym jest dobry. Pamiętam takie
zdarzenie, zimą to było. Wracaliśmy ze szkoły, zmierzch zapadał,
a śnieg sypał. Siemon tych swoich dorożek wyglądał, ale w
większości po ulicach sanie już jeździły. Wtedy znaleźliśmy
człowieka, to było w zaułku, podarty surdut, szalik gdzieś leżał
obok, a ten człowieczyna dyszał ciężko. Przewrócił się, ale tyle
wypił, że i wstać nie potrafił. Siemon od razu rzucił się do
pomocy, zawołał po mnie. Co było robić? Postawiliśmy człeka do
pionu, nawet nie wiem, czy wiedział, co się wokół niego działo.
Patrzył jakby poza nami, jakbyśmy byli przeźroczyści. Wydał mi
się wtedy znajomy, ale nie potrafiłem go przypasować do
kogokolwiek z pamięci. Dopiero po latach zrozumiałam, że był
podobny do Siemona. On nawet chyba był nim samym.
|
|
|
Zosimow
Kamila Olszewska
Panie Raskolnikow
Jestem pańskim stanem podgorączkowym.
Wytworem pańskiej wyobraźni. Albo raczej pan moim. Niezależnie
od prawdy, obaj jesteśmy wymyśleni. Przez siebie, przez kogoś,
jaka to różnica? Żadna. Pamięta pan taką historię? Lichwiarz
przygarnia do siebie młodą dziewczynę. Kocha ją - po swojemu,
dziwacznie - ale kocha. A ona się dusi, nie potrafi znieść tego
jego… prowokuje go raz i drugi. Potem wyskakuje przez okno.
Odsuwa firankę i wyskakuje. A on nic z tego rozumem nie ogarnia,
stoi przy trumnie i zupełnie nic. Słyszał pan o tym, z
pewnością. To ten sam rodzaj wymyślenia. Pan też nie pojmuje,
jak on? Przez gorączkę może mieć pan problemy ze zrozumieniem.
To może coś innego: bracia, diabeł i ojcobójstwo, też wymyślone,
ale niemniej rozpaczliwe. Również nic to panu nie mówi? Aleksy?
Iwan? Dimitr? A przecież pan taki oczytany. Student. U was, u
studentów znaczy się, wymyśla się różne rzeczy, więc sądziłem,
że panu po drodze w tym kierunku. Jak to się można pomylić.
Prawda? Niech pan bierze leki, jak było wcześniej przykazane.
Niech pan tego nie lekceważy… ja już, to jest, chciałem
powiedzieć, czas się zbierać. Wyjdzie pan z tego, ale trzeba
rozsądnie. Tak. Drzwi panu skrzypią, należy naoliwić. Tak więc…
a o siekierze pan słyszał? Zwykłej, w przedpokoju leżała. Tak
tylko pytam, może gdzieś przypadkiem. Ludzie lubią opowiadać,
ale pan z innych. Pan nie lubi. Dla siebie woli zostawić.
Słusznie. Może tak lepiej. Nie ja od sądzenia jestem. Mnie tu
zresztą nigdy u pana nie było, pan pamięta? Jestem pańskim
stanem podgorączkowym. W ten sposób mogę pana nawet uleczyć, jak
Bóg da.
|
|
|