|
|
|
Reżyseria:
Przemek Wiśniewski
Adaptacja i dramaturgia:
Robert Konowalik
Scenografia i
kostiumy:
i AI
|
Premiera -
kwiecień 2024 r.
|
|
|
Stary
Major
Waldemar Major Fydrych
Rodzaj dzikiej świni. Właściwie knura. Rasy białej, co
trudno było określić z powodu wątpliwej jakości higieny
osobistej, praktykowanej przez to zwierzę. Podejrzane
indywiduum, z imieniem sugerującym, iż osobnik ten nigdy
nie był młodym majorem, ani nawet młodszym szeregowcem.
A jednak kimś być musiał w latach, kiedy jeszcze nie
miał zmarszczek. Według raportu sporządzonego w
Instytucje Farm i Gospodarstw Rolnych (instytucja
działała pod przykrywką jako zbrojne ramię
Socjalistycznych Hodowców Buraków), Stary Major w wieku
młodzieńczym czytywał książki dotyczące medytacji (w tym
„Kapitał” Karola Marksa) oraz publikacje na temat
ezoteryzmu (m.in. „Materializm a empiriokrytycyzm”
Włodzimierza Iljicza Lenina). Po zapoznaniu się z
sześcioma książkami (w tym z dwoma napisanymi w języku,
którego nie znał), doszedł do wniosku, że wie wszystko
co jest mu potrzebne, więc podpalił gminną bibliotekę
dla zatarcia śladów po sobie (zapomniał jednak wyrównać
ziemię, którą z przyzwyczajenia zrył przy tej okazji).
Do wojska został zaciągnięty wkrótce po tych
wydarzeniach, początkowo w charakterze wałówki. Wkrótce
jednak dał się poznać jako interesujący przypadek świni
z charakterem i wykorzystywany bywał w trakcie
uroczystości państwowych jako atrakcja wieczoru. Brak
bliższych danych na temat rodzaju tych prezentacji,
wiadomo jednak, iż występy wkrótce przerodziły się w
rodzaj wieców politycznych, podczas których nakreślał
zasady ustroju, w którym każdy powinien mieć dostęp do
żołędzi. Po przeprowadzonej inspekcji sanitarnej i
stwierdzonych zaniedbaniach w korpusie oficerskim, Armia
uznała, że w jednostce jest o jedną świnię za dużo, a
ponieważ nie mogło być mowy o tym, by pozbyć się kogoś
wyższej rangi, usunięto Starego Majora, który w tamtych
czasach powinien być już chorążym (lecz nie był, w
dalszym ciągu pozostając jednak względnie młodym). Po
tych wydarzeniach ukarano niedoświadczonego inspektora
sanitarnego, wskazując, iż dzika pozbawionego stopnia
wojskowego nie powinno się zwalniać ze służby nawet
w trybie dyscyplinarnym, lecz raczej wydać w łapy
kucharza i zjeść. Stary Major lubił przy alkoholu
opowiadać o tym zdarzeniu dodając za każdym razem
żartobliwie, że „i tak mi się upiekło”. Nikt się jednak
z tego nie śmiał, ponieważ nie była to wesoła anegdota,
za jaką ją mylnie uznawał. W pamięci słuchaczy zbyt
wiele było przeróżnych świń, którym się nie upiekło, a
które zostały raczej upieczone.
Stary Major z braku innej alternatywy trafił na Farmę,
gdzie jego nabyte zdolności krasomówcze, jak również
dogłębna wiedza zyskały spore uznanie. Nadzwyczaj
udatnie przenosił wydajność z jednego hektara na drugi,
miał również nosa do tworzenia rowów melioracyjnych
usprawniających rolnictwo. Pewien rodzaj domowych kaczek
nazwał go Willingdonem na cześć pewnego kaczora o tym
imieniu, ugotowanym znienacka przy okazji jakiegoś
święta. Natomiast owce dodawały
czasem, iż jest wyjątkowo „Beauty”, jak na świnię. W
tych okolicznościach Stary Major w końcu zestarzał się.
W międzyczasie, kosztem wielu wyrzeczeń, zdołał przyznać
sobie kolejne stopnie wojskowe w zamian za rozmaite
zasługi. Kiedy umierał, w jego prywatnych rzeczach
znaleziono dokument nadający mu rangę podpułkownika. Nie
był jednak podpisany, więc istniało podejrzenie, iż
sporządził go ktoś zupełnie inny i miał w tym swój
zbrodniczy, bardzo niejasny cel. Jego pośmiertne
przygody wskazywały na szacunek, estymę i rodzaj kultu,
jakim się cieszył. Starannie obgryziona czaszka tej
niezwykłej świni została wystawiona na publiczny widok i
wysmarowana mysim olejem w celu impregnacji.
„Jako trup jestem bardziej przydatny niż za życia” -
miał podobno powiedzieć tuż po wybuchu rewolucji. Była
to jednak kokieteria oraz kłamstwo w jednym. W
rzeczywistości powiedział bowiem coś zupełnie innego.
Coś, co nie należało do naszego świata.
|
|
|
|
Napoleon
Michał Sienkiewicz
Co za świnia” - miał o sobie powiedzieć przez sen. Na
codzień jednak był małomówny, ale dobrze urodzony. Matka
znała się na rzeczy, urodziła kilkoro uroczych
warchlaków i nawet nie rozmazała przy tym makijażu.
Najpewniej dlatego, że nigdy się nie malowała.
Wspomnienie z dzieciństwa: Kiedy w obejściu pojawiła się
plotka, iż wkrótce wszystkie młode świnki mogą zostać
skonsumowane, Napoleon zaczął podjadać rodzeństwu paszę.
Czego nie zdołał zjeść - zniszczył. Właściciel chlewika
z niepokojem patrzył na prosiaki, które chudły w oczach
aż w końcu wyzdychały.
„To jakiś pomór” - powtarzał zdezorientowany pan Jones,
a młoda, tłusta świnka obserwowała go z bezpiecznej
kryjówki - „bezpieczniej będzie zjadać drób” -
postanowił na koniec mężczyzna i właśnie wówczas zginął
biedny kaczor Willingdon, którego gotowano przynajmniej
o pół godziny za długo.
Pytany w późniejszych latach o wspomnienia z krainy
dzieciństwa, Napoleon zwykł lakonicznie powtarzać:
„Przeżyłem wielki głód w tej krainie”. Był bowiem
nadzwyczaj oszczędny w słowach. Stosunek Napoleona do
spuścizny po Starym Majorze był ambiwalentny, ale ta
dobrze urodzona świnia rasy Berkshire nie znała tego
określenia.
„Stary Major był bardzo dobrym żołnierzem, ale
podejrzewam, iż pewne dokumenty podpisywał sam sobie” -
odezwał się znienacka podczas któregoś zebrania aktywu
zwierzęcego, w momencie gdy ktoś wypowiedział się zbyt
dobrze o nieżyjącej czaszce wystawionej na widok
publiczny - „poza tym nieboszczyk utożsamiał się z pewną
ideą, wedle której zwierzęta w oczach pana Jonesa są
równe. A to nie jest zbyt mądra i słuszna idea, jak
wiadomo, gdyż po prawdzie zwierzęta (owszem) są równe,
ale równe nie nie w ten sam sposób”.
W ciszy, która nastąpiła po tych słowach można było
usłyszeć cichutkie brzęczenie muchy. Następnego dnia
zamówiono lep oraz packi, a fakturę opisano jako „zakup
na potrzeby rewolucji” by odzyskać podatek VAT.
Do władzy Napoleon podchodził niespiesznie. Niech ją
ktoś zdobędzie, a potem mi odda - myślał roztropnie.
Nade wszystko lubił przed podjęciem jakichkolwiek
działań sobie najpierw całą sytuację poobserwować z
bezpiecznej kryjówki. Nauczył się tego w dzieciństwie i
nigdy własnych nauk nie zdradził.
Pytany, co myśli na jakiś temat, odpowiadał mgliście:
„Co myślę, to myślę”. Potem doglądał skutków własnej
odpowiedzi, przechylając łeb i mrużąc oczy. Jeśli był z
podjętych działań niezadowolony, pozbywał się pytającego
topiąc go w błocie czyimikolwiek raciczkami. Jeśli
jednak zdarzało się, że wydarzenia sprowokowane niejasną
odpowiedzią były obiecujące lub wspaniałe, również kazał
utopić w błocie pytającego, ale nieco później. „Bez
utopienia tak czy siak się nie obejdzie” - powtarzano
między sobą w obejściu, ale tak, by nikt tego nie
usłyszał.
Właściwie to (prawdę mówiąc) wcale tego nie powtarzano,
ale Napoleon i tak słyszał podobne wypowiedzi.
Wystarczyło bowiem, iż wyobraził sobie, że podobne słowa
usłyszał. W takich chwilach odszukiwał pewne Zaufane i
Posłuszne Stworzenie z silnymi raciczkami i unosił brwi,
a ono interpretowało ten grymas w jedyny znany sobie
sposób. Odnajdywało osobnika, który powtarzał po kątach
te nieprzyjemne słowa i używało raciczek wedle swych sił
i możliwości. Po jakimś czasie Napoleon uznał, że pewne
Zaufane i Posłuszne Stworzenie samo zaczęło powtarzać
niestworzone rzeczy po kątach. „Jestem prawie pewien, że
słyszałem to nie raz i nie
dwa” - przekonywał sam siebie w momentach, gdy nie
potrafił w to uwierzyć. Pewnym problemem było
znalezienie osobnika, który w podobny sposób potrafiłby
zająć się Zaufanym i Posłusznym Stworzeniem z silnymi
raciczkami, ale Napoleon radził sobie w takich sprawach
jak tylko mógł. A mógł wiele. Najczęściej jednak unosił
brwi.
|
|
|
|
Chyży
Andrzej Gęsiarz
„Świń ci u mnie dostatek” - powtarzał niezmordowany
Orwell w trakcie pracy nad Folwarkiem zwierzęcym - „ale
Chyży po prostu być musi”.
„To prawdziwe prosię rewolucji” - opinia matki Chyżego
na temat własnego dziecka powtarzana była nawet w
kurniku oraz na sąsiedniej farmie pana Pinklingtona. Jak
nikt inny zdawała sobie sprawę z tego, że jej własne
prosię nie należy wyłącznie do niej lecz przynależy
Sprawie. „Jest taka sprawa” - rzucił któregoś dnia od
niechcenia Stary Major - „Ten cały właściciel farmy,
zwany Jonesem, zanadto się panoszy, jeśli ktoś pytałby
mnie o zdanie”. Chyży zrozumiał.Dola zwierząt na Farmie
była niedolą. Jones, który pił zbyt wiele, nie dbał o
zwierzęta. Jeśli zaś pił, to nie z nimi lecz samotnie.
Chyży rozkręcił spiralę rewolucji. Biegał, załatwiał i
kwiczał. W tej kolejności. Postulował potrzebę
elektryfikacji, podziału dóbr i ulżenie doli zwierząt.
Przekonywał do rozwijania edukacji i budowy wiatraka.
„Bardzo ciekawe” - pomyślał Napoleon leżący w błocie -
„a nawet, chrum,, chrum, interesujące”. Natomiast
Krzykała, o którym postaramy się opowiedzieć za chwilę,
uznał je zaledwie za lewackie.
To właśnie wtedy… albo nie wtedy, lecz później (… lub
wcześniej) Napoleon postanowił dogadać się z
właścicielem najbliżej położonej farmy.
„Panie Fredrick” - Napoleon zaczął od spisania konceptu
swojej rozmowy z sąsiadem - „możemy pomóc sobie
nawzajem, kiedy będzie po wszystkim. Widzi pan tę
krzyczącą świnię? (w rzeczywistości w piśmie stało
„kwiczącą”, ale w rozmowie z farmerem nieco zmienił
przygotowany tekst) To niejaki Chyży. Naiwny, ideowy,
lecz dureń. Niemniej służy Sprawie. I może mu się udać
to, co zamierza. Wówczas wkroczymy my dwaj”.
Napoleon nie dowierzał sąsiadowi, któremu źle z oczu
patrzyło. Odwiedził więc szczenięta.
„Ten cały Chyży, czy jak mu tam. Dlaczego wciąż jest
cały?”
Los Chyżego został spisany tego dnia wraz z umową na
sprzedaż drewna, przesądzony i utrwalony przez posłuszną
sforę. Bez uniesień, na zimno. Mam na myśli, rzecz
jasna, uniesienia brwi.
Przyjaciele Chyżego utracili go wraz z pamięcią o nim.
Jego z konieczności, pamięć z rozsądku.
|
|
|
|
Krzykała
Damian Dec
Adiutant Napoleona. Stary wiarus. Nazywany czasami przez
wodza Kwiczałą. Według
niepotwierdzonych plotek, był prawdziwym autorem
wspomnianej powyżej treści rozmowy Napoleona z panem Fredrickiem. On sam, osobiście dopisał do niej wyrażenia
takie jak: „możemy pomóc sobie nawzajem jak świnia
świni” lub „kiedy będzie po wszystkim i mgła opadnie”
oraz „wówczas wkroczymy my trzej”. Nie każdy z tych
pomysłów został wykorzystany w rozmowie w sposób
dosłowny. Napoleon, który prawdopodobnie sam pisać nie
potrafił (zbyt mocno był od Krzykacza uzależniony, aby
sobie beztrosko brew unosić), należał do tego rzadkiego rodzaju
przytomnych świń, by to i owo wypowiedzieć własnym
językiem. W pozostałych sprawach zdawał się jednak na
osąd i inicjatywę swojego ministra propagandy. Krzykała
prostował ścieżki jego, uspokajał skołatane serca lub
wbijał klin gdzie trzeba.
Słynna była sprawa z obornikiem, która dobrze obrazuje
wpływ tej hałaśliwej świni na losy Farmy. Było to tak:
Obornik miał zostać rozlany na polach, ale po
zdetronizowaniu pana Jonesa, zapomniano o nim i
pozwolono mu śmierdzieć w spokoju. A nawet w pokoju,
gdyż pomysłowe zwierzęta w rodzaju krowy i klaczy,
wywiozły go tam nocą, gdyż im zawadzał. Zrobiły to
pomimo oczywistego braku przeciwstawnego kciuka przy
swych raciczkach. A nawet kciuka jakiegokolwiek. Nie
wiadomo, w jaki sposób im się to udało.
Po pewnym czasie smród stał się bardzo uciążliwy dla
zwierząt z tendencją do migren i bardziej rozbudowanym
zmysłem węchu. Krzykała zaś należał do tego rodzaju
świń, które nie odczuwały przykrych skutków
nieprzyjemnych zapachów. Jeśli się dobrze zastanowić,
nie jest to jakiś rzadki rodzaj świń. Dosyć, że sprawie
przykrych zapachów nie poświęcony został żaden z
rewolucyjnych w treści i formie biuletynów, nie
nakręcono żadnego dokumentu interwencyjnego, a nawet nie
wzmiankowano tego tematu w rubryce towarzyskiej. Z tego
powodu zupełnie nie wiadomo, jak się sprawa z obornikiem
zakończyła. Kroniki rewolucji milczą na ten temat zaś
zwierzęta, które mogłyby cokolwiek powiedzieć, zostały
utopione w błocie z niewielką pomocą Zaufanego i
Posłusznego Stworzenia wyposażonego w silne raciczki i
radzącego sobie bez przeciwstawnego kciuka.
Artystycznym zwieńczeniem dorobku Krzykały w dziedzinie
propagandy sukcesu był
nadzwyczajny filmowy esej na temat warunków bytowych
zwierząt na sąsiadującej z folwarkiem farmie pana
Fredricka: „Zwyczajny faszyzm”. Napoleon, który w
odróżnieniu od Starego Majora nie uważał X Muzy za
najważniejszą ze sztuk, ten film oglądał każdej środy.
|
|
|
|
Minimus
Przemek Wiśniewski
Twórca kilku rewolucyjnych dramatów, które nie przypadły
do gustu Napoleonowi. „Łaźnia” to drapieżna sztuka na
temat wyimaginowanej kąpieli świń z użyciem mydła i
szamponu. Została przyjęta jako dzieło utopijne i
reakcyjne, z kolei „Pluskwa” - sztuka popularna
wyłącznie wśród stworzeń nieodpornych na dezynsekcję,
cieszyła się opinią utworu hermetycznego i nie mniej
szkodliwego, niż szkodliwe bywają stworzenia o których
traktowała. Poeta Minimus po pewnym spacerze, podczas
którego musiał po kilkakroć obejrzeć się za siebie
(czego jak wiadomo żadna
świnia nie potrafi, więc musiał się po prostu odwrócić
całym ciałem) postanowił naprawić przykre wrażenie
wywołane dotychczasową twórczością i stworzyć coś
wpisującego się w nowe standardy wolności artystycznej.
Całkowity przypadek sprawił (lub nie całkowity lub też
nie przypadek), iż publiczne odśpiewanie folwarcznego
hymnu „Beasts of England” (Zwierzęta Anglii)
poskutkowało decyzją o zakazie publikacji tego utworu
[…]
Ustawa z dnia o kontroli publikacji i widowisk (Dz.
U. Nr 34, poz. 87, z 1919r. Nr 32, poz. 343 i z 1921r.
Nr 5, poz. 9)
W tej sytuacji, Minimus naprędce stworzył nowy,
znacznie lepszy hymn, który natychmiast opublikowany
został w prasie, zaś autorem życzliwej - by nie rzec
entuzjastycznej - recenzji literackiej był sam Krzykała.
Pisał w niej m.in. „Nowy hymn jest zrozumiały przez
każde roztropne zwierzę, młode i stare, pojmowany
powierzchownie i dogłębnie jako wyraz aprobaty i radości
wynikających z nowej rzeczywistości, nowego ładu i
starych, niezmywalnych praw każdego stworzenia do
samostanowienia w granicach ustalonych norm i potrzeb
społecznych”.
Napoleon, po wysłuchaniu pierwszego publicznego
wykonania utworu, nie uniósł nawet brwi. „Nie jestem
zaskoczony” - wyjaśnił w rozmowie przytoczonej przez
prasę - „Poezja Minimusa odzwierciedla bowiem nasze
aspiracje i starania, na niwie i w temacie”. Z racji
dotychczasowej małomówności Napoleona zachodzi
podejrzenie, iż jego wypowiedź została nieco ubarwiona
przez ministra propagandy.
Podczas kolejnego spaceru Minimus już nie oglądał się za
siebie. Nie musiał. Ponieważ jednak jego wrażenia z
poprzedniego spaceru nie były wytworem artystycznej
wyobraźni a skutkiem pewnych konkretnych działań,
decyzji i rozkazów, pewnemu Zaufanemu i Posłusznemu
Stworzeniu o silnych raciczkach należało czym prędzej
podarować zastępczy cel.
„Te cztery niezadowolone świnie nadają się do utopienia
znacznie lepiej niż jeden wystraszony poeta” - Krzykacz
przekonywał Napoleona do czegoś, do czego nie trzeba go
było przekonywać. Napoleon poruszył brwiami. Raz. Potem
jeszcze drugi, trzeci i raz jeszcze.
Cztery świnie spacerujące wieczorem wzdłuż płotu
oddzielającego Farmę od drogi, nawet się nie zdążyły
obejrzeć, czego jak wiadomo, żadna świnie nie potrafi…
Mogliście się spotkać z opisem innych okoliczności
towarzyszących temu zdarzeniu. Jest to zasługa
cierpliwej i mozolnej pracy Krzykacza, która mogła
przeniknąć do kart powieści George’a Orwella.
|
|
|
|
Prosięta
Anna Kukułowicz, Anna Złomańczuk i Antoni Wiśniewski
Pewne niejasne wypowiedzi zasłyszane nie wiadomo gdzie i
niewiadomo przez kogo, a wymyślone z pewnością przez
Krzykacza, sugerują, iż prosięta były dziećmi Napoleona.
On sam nie odezwał się na ten temat nigdy. Przynajmniej
na trzeźwo. Po spożyciu jednak, wcale nierzadko wołał w
ich stronę: „Dmuchnę, chuchnę i wasz chlewik zdmuchnę”.
Potem z reguły przewracał się i zasypiał obok koryta.
|
|
|
|
Młode świnie
Julia Głąb, Maya Maślanka Ishida i Bart Kowalski
Życie czterech świnek niezadowolonych z życia i nowego
porządku, zakończyło się podczas wieczornego spaceru.
Było to życie niekrótkie, niedługie, a w sam raz.
Przynajmniej tak uważał kot, odsypiający polowanie na
płocie, pod którym doszło do utopienia czterech
umorusanych błotem stworzeń.
Nazajutrz, w prasie kontrolowanej przez Krzykacza,
ukazała się informacja o złym wilku, który pojawił się i
dorwał każdą ze świń. Wśród gospodarskich zwierząt
zawrzało. Rodzice nie wypuszczali młodych po zmroku,
skracano również godziny wypasu na łące by nikt nie
wracał po zmierzchu do domu.
„Słuchajcie no, Krzykacz…” - Napoleon skinął raciczką w
kierunku ministra propagandy - „to miała być prędka i
niezauważalna śmierć w błocie, jedna z wielu, a
tymczasem wybuchła panika”. Świnia spojrzała na
przywódcę z niepokojem.
„Poruszyła czy nie poruszyła?” - zastanawiał się
Krzykacz obserwując lewą i prawą brew wodza. „Zwierzęta
mówią o seryjnym wilku” - kontynuował Napoleon nieco
spokojniejszym głosem - „nie wiem co to takiego, ale
zupełnie na serio znajdźcie mi jakiegoś wilka jak
najprędzej”.
Krzykacz zrozumiał. Wybrał owcę sąsiada, chociaż
powinien kozła. Za pomocą marchewki zwabił ją na teren
Farmy.
„Jesteś pewien, że tego chce Napoleon?” - zapytało z
niepokojem Zaufane i Posłuszne Stworzenie z silnymi
raciczkami. Prawdopodobnie była to krowa, to Zaufane i
Posłuszne Stworzenie. Ta sama krowa, którą zauważył kot
leżący na płocie pamiętnej nocy. Krzykacz uniósł brwi.
Zbyt wiele razy to widział u szefa, by nie potrafić
powtórzyć w najdrobniejszym szczególe. Krowa zrozumiała.
Potem, gdy sprawa została załatwiona, świnia wraz z
krową (wspólnie lecz bez użycia przeciwstawnych
kciuków), wydobyli biedną, martwą owcę z błota i
ucharakteryzowali ją na wilka. Na koniec włożyli w jej
pysk marchewkę.
„Zawsze lubiła” - wyjaśnił Krzykacz samemu sobie.
Nazajutrz pojawił się w codziennym biuletynie sensacyjny
artykuł.
Wyrok śmierci dla M. - seryjnego wilka,
brzmiał tytuł.
Zwierzęta przez pewien czas zastanawiały się, kim był
tajemniczy M., nie znały bowiem żadnego wilka, by
skojarzyć inicjał. Pewnych tropów dostarczyła krowa,
która wspomniała o warzywie w pysku zbrodniarza.
„To jakiś marchewkowy wilk był” - powtarzano -
„marchwiowy raczej lub marchwiocki”.
|
|
|
|
Różowooki
Sylwia Nieczaj
Tyle to i świnia nie zeżre - powiadają. Czy ja wiem?
Osobiście żrę ile dają, lecz dają niewiele. Właściwie to
zjadam niewielki kęs lub dwa każdej potrawy. Potem mnie
uważnie obserwują. Badają wzrok i puls. Sprawdzają, czy
nie mam drgawek albo czy w pysku nie pojawi się zbyt
dużo śliny. Odczekują chwilkę lub dwie. Jeśli nadal
żyję, całą resztę koryta dostaje Napoleon.
Czy jestem szczęśliwy? Nie wiem. Raczej głodny.
Czy mam dosyć? Niech pomyślę. Czasem chciałbym zjeść coś
trującego pod warunkiem, że byłoby to pyszne. Takie
myśli wpadają do głowy z głodu…
Gdyby wódz zobaczył, że trujące, zrezygnowałby z dania i
cała reszta byłaby dla mnie. Tak, to niemądre, najadłbym
się kosztem życia. Z drugiej strony… sam nie wiem. Może
ważne byłoby to „raz a dobrze”. Albo raz kozie śmierć,
nawet lepiej brzmi, oczywiście dla kogoś, kto jest kozą.
|
|
|
|
Pan Jones
Andrzej Mikosza
Na długo przed wymyśleniem Indiany Jonesa, wymyślono
zupełnie inną jego wersję. Primo: Zamiast archeologa
walczącego z nazistami - farmer lub rolnik sam w
dolinie. Po wtóre (czyli Secundo): pijak i ladaco. Z
żoną, ale lepiej nie wiedzieć co tam z tą żoną było.
Lekko w każdym razie z tym draniem nie miała. Jak to z
pijakiem. Z czasem ktoś się o nią upomni, o tę żonę. Bo
to, że jest jej tak niewiele w naszych myślach i pamięci
jest draństwem. Książka rzecz jasna przez mężczyznę
pisana, więc zdziwienia nie ma. Narracja oczywista. A
trzeba sobie jasno powiedzieć:
bez żony to pana Jonesa nie byłoby na świecie. To znaczy
byłby, lecz inny. Tu się od razu ktoś wypowie, że byłby
to Jones niepijący, dobry i miły dla zwierząt.
Oczywiście byłaby to wypowiedź kolejnego mężczyzny,
zapewne pijaka. I rzecz jasna, wypowiedź niesłuszna. Pan
Jones bowiem byłby inny, lecz o wiele gorszy, gdyż
pozostawiony samopas. Bez żony, chlałby więcej i
częściej. Wskazówek dla takiego rozwoju wersji
alternatywnej pana Jonesa jest kilka:
14 września. Pani Jones wyrusza do swojej matki
zamieszkałej na przedmieściach Londynu. W tym czasie pan
Jones upija się i sprzedaje ciągnik za sumę, która
wystarcza mu na zakup 3 butelek wina.
8 listopada. Południe. Pan Jones wychodzi na pole po
dwie pasące się krowy. Ma ze sobą butelkę whiskey.
Wieczorem pani Jones po 4 godzinach poszukiwań znajduje
go w miejscu, w którym go wcale nie powinno być. Pan
Jones ma rozciętą głowę i wstrząśnienie mózgu.
Znaleziony dwie godziny później byłby martwy.
12 maja. W dniu swoich urodzin pan Jones podpala
zabudowania gospodarcze i wpada do pustego koryta. Ogień
gasi pani Jones, zwabiona gdakaniem kur i rżeniem koni.
***
Powiadają, iż państwo Jones zostali z Farmy wypędzeni.
To częściowa prawda i z pewnością dotyczy gospodarza.
Pani Jones, gdy już miała po dziurki w nosie wszystkiego
co dotyczy Farmy, zabrała manatki i wyniosła się gdzieś,
gdzie dotąd nie była. Wraz z nią zniknęły: jako taka
normalność oraz jakiś gadatliwy kruk. Zniknęły razem,
ale wróciło tylko jedno z nich. Naturalnie nie to, co
powinno.
***
Gdy było po wszystkim, zawistne osoby twierdziły, ze
zwierzęta alkoholu Jonesowi zazdrościły i stąd cała
granda. I kiedy pomyśleć o tym, że same potem piły
(głównie świnie), to kto wie. Nie byłaby to pierwsza
rewolucja podyktowana zazdrością. Lecz na początku była
Sprawa. Oraz chyża świnia, będąca jej orędownikiem.
|
|
|
|
Pani Jones
Irena Jun
Zanim zniknęła - była. Często nieobecna.
Po wodę na pranie chodziła do studni. Stawała na jej
skraju zapatrzona w wiadro nurkujące w chłodnej wodzie.
Wracała kilka godzin później, gdy było już po praniu.
„Było widać dno” - upierała się, przekonując męża
rozwieszającego gacie na sznurku - „takie białe, takie
czyste”.
Nie pamiętała nawet, od kiedy była nieszczęśliwa. Jej
początek był trudny, zaczynała od czegokolwiek. Urodziła
się i to ją zgubiło. Od tamtej chwili była odrobinę
szalona i pozostała taka w najlepszych latach swojego
życia. Tego samego życia, które lubiła nazywać
egzystencją. „Egzystuję” - powtarzała niezależnie od
tego, czy ktoś skłonny był ją wysłuchać - „Trochę
egzystuję”. W takich chwilach sądziła, że coś kapie jej
w głowie.
Znajdowała różne rzeczy, żeby stworzyć sobie wrażenie
istnienia. Na przykład sznurówki. Praca na farmie była
ponad jej siły. Czasami próbowała zetrzeć ostateczny
kurz, który pokrywał sprzęty w domu. To wówczas jej
oddech przyspieszał i stawał się czymś obcym i
nieznanym. Zmęczona, siadała. Wiedziała, że nie powinna.
„Powinnam raczej coś zjeść niż siadać, ale skoro
usiadłam, posiedzę." Tak upływało jej pracowite życie.
Cierpiała, kiedy trzeba było zarżnąć kurę na obiad.
Siadała w kącie, podciągała nogi ku sobie, zakrywając
uszy kolanami. Powietrze pełne było krzyków zwierzęcia,
którego głowę pan Jones kładł na pniu drzewa ściętego w
czasach, których na farmie nikt nie pamiętał.
Nocą wsłuchiwała się w uporczywe chrapanie męża. Potem
cichutko ściągała pierzynę i stawiała bose stopy na
klepisku. Potrzebowała czterech kroków, aby wyjść na
zewnątrz. Dalszą drogę w stronę wychodka pokonywała po
omacku. Przyzwyczajała się do egzystencji ślepca.
Światło zapalała tylko na chwilę, sięgając po naddarty
kawałek gazety. Potem znów pozwalała nocy być sobą.
Używała słów, jakich ją nauczono. Wydawała się przez to
kimś bardzo podobnym do innych. Własne nieszczęście
uznawała za najśmieszniejszą rzecz pod słońcem. Śmiała
się z niego do rozpuku, ale nigdy w cyrku. Nigdy nawet
nie była w cyrku.
Całe życie porównywała się z Chrystusem. To dlatego nie
zakładała butów. „Jest mi z tym dobrze na tyle, na ile
to możliwe” - wzdychała, zabawnie poruszając palcami
stóp. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem.
Realna obecność pana Jonesa była dlań utrapieniem.
„Gdyby tylko gdzieś sobie poszedł” - marzyła, a jednak
poszła sobie zamiast niego, gdy nie było innego wyjścia.
Pytana o zdarzenia na farmie przyznawała, że opuściła ją
w pospiechu. „Pozwolili mi odejść” - wyjaśniała, gdy
osoba zadająca pytanie próbowała dowiedzieć się czegoś
więcej. Trudno było namówić ją na więcej wspomnień.
Pamięć płatała jej figle. |
|
|
|
Pan Fredrick
Robert Konowalik
Matki zamieszkujące Farmę straszyły nim swoje młode.
„Jeśli będziesz rozrabiać, przyjdzie pan Fredrick zza
płotu. Przeskoczy go, albo zrobi dziurę by tu wpełznąć.
Tak czy owak, dorwie cię i zeżre”.
Matki niewiele się myliły. Któregoś dnia pan Fredrick
przeskoczył przez płot (albo wszedł furtką, nie
wiadomo), powybijał wiele zwierząt, nie tylko te, które
rozrabiały. Zniszczył również wiatrak, o którym zaledwie
wspomnieliśmy, zaś teraz, kiedy jest zniszczony, już
wspominać nie warto.Czasem jednak to dzieci straszyły
własne matki, również tym samym panem Fredrickiem.
„Jak się przejdzie za drugą stronę płotu to można
zobaczyć, jak on bije swoje zwierzęta kijem, łańcuchem
lub czymkolwiek, co mu się nawinie pod rękę”.
Dzieci wiedziały więcej od swych rodziców, gdyż
samowolnie zdarzało im się wchodzić tam, gdzie nie
powinny się znaleźć. Niektóre opowiadały potem o
wszystkim co widziały, a inne po prostu znikały na
zawsze.
Pan Fredrick straszył rodziców i ich potomstwo, ale nie
mówił przy tym zbyt wiele. Właściwie to nie miał nawet
zamiaru ich straszyć. Do głowy by mu nie przyszło.
Pinchfield Farm, sąsiadująca ze zwierzęcym folwarkiem od
jednej strony, pod wieloma względami była wzorem do
naśladowania. Schludna choć niewielka. Przynosiła zyski,
również z powodu organizowanych na jej terenie walk
kogutów.
„Koguty pana Fredricka walczą ze sobą na smierć i życie,
podczas gdy my piejemy” - powiedział kiedyś czarny
kogut, który był zawsze bardziej wyspany.
„Zamknij dziób” - odburknął drugi. Gdyby potrafił latać,
zasypiałby w powietrzu ze zmęczenia.
Po drugiej strony Farmy mieszkał inny sąsiad, niejaki
pan Pinklington, którego Fredrick był największym i
jedynym wrogiem.
Obaj potrzebowali drewna. Drewno należało do pana
Jonesa.
Kiedy nastała rewolucja i pan Jones przestał być
sąsiadem ich obu, jakaś chytra świnia, bodajże Napoleon,
postanowiła zrobić interes z jednym z nich i drewno
spieniężyć.
„Dobre sobie, zrobić interes. Tylko z którym?” -
zastanawiała się.
Ostatecznie wybrała pana Fredricka, z którym dobiła
targu. Kiedy liczyła zarobione pieniądze, odkryła, że
wszystkie banknoty są fałszywe.
„Nienawidzę cię Fredrick” - ryknęła głośno, mimo
wieczornej pory - „Od tej chwili jestem twoim wrogiem”.
Pan Fredrick miał wrogów nieskończenie wielu. Żadnego
jednak nie wyróżniał w szczególny sposób.
|
|
|
|
Pan Pinklington
Andrzej Jakubczyk
Gdyby Big Lebowski był farmerem, byłby bez wątpienia
rodzajem pana Pinklingtona. Niezupełnie nim samym, gdyż
pewne cechy ich jednak odróżniały, ale odmianą
pinklingtonowską na pewno. Opowieść o nim, zaczynałaby
się tak, jak kończył film braci Coen:
Jest gdzieś tam koleś, wyluzowany za nas wszystkich.
To „gdzieś” było wcale konkretne. Foxwood Farm,
zachwaszczone i sąsiadujące ze zwierzęcym folwarkiem
gospodarstwo. Niech Was jednak nie zwiedzie ten obraz
nędzy i rozpaczy. Jest bowiem złudzeniem. Właściciel nie
popadł w długi ani nie opuścił go rozum. Jest tylko
niechlujny. Sprawami gospodarskimi interesuje się o tyle
o ile. Obserwuje z niepokojem zdarzenia do których
doszło na terenie posiadłości pana Jonesa, ale tylko na
tyle, by zorientować się, czy świńska
zaraza nie przeskoczy na jego poletko. Poza tym, cały
swój intelektualny wysiłek, wszystkie podjęte działania
i decyzje podporządkowuje jednej myśli. Zrobi bowiem
każdą rzecz, o ile ta zaszkodzić może panu Fredrickowi.
Gdyby nie fatalne rozmieszczenie trzech posiadłości,
przerzucałby po prostu krowie łajno przez płot i po
kłopocie. Na drodze do tego stoi jednak farma pana
Jonesa, rozdzielająca tereny skłóconych farmerów.
W literaturze takich sytuacji jest całkiem sporo, pan
Pinklington obraziłby się jednak wiedząc, że ktoś ma go
za postać literacką. Jego nienawiść jest szczerej próby,
czysta i jasna, taka, jaką jego farma nigdy nie była.
Nigdy też nie została opisana.
Czy słyszeliście o lisach mordujących młode gęsi pana
Jonesa? Z pewnością. Wiedzcie jednak, że nie w tym celu
zostały przeszkolone. W zamierzeniach miały bowiem
mordować zupełnie inne gęsi, te zamieszkujące następną
farmę. Na Foxwood Farm było tych lisów całkiem sporo,
ale pan Pinklington ewidentnie „nie umiał w tresowanie”.
Innym sprytnym pomysłem była tresura dzików. W teorii
miały ryć po polach pana Fredricka i niszczyć mu uprawy.
W praktyce zrujnowały tylko drogę dojazdową i
uniemożliwiły regularne dostarczanie The Guardiana.
Któregoś dnia wpadł na pomysł, aby rewolucyjny koncept
skopiowany z farmy pana Jonesa zagnieździć w posiadłości
znienawidzonego rywala. „A gdyby tak podrzucić mu
świnię” - rozmyślał - „albo dwie”. Podrzucił cztery, na
wszelki wypadek. Nie zrobiło to na nikim wrażenia. Pan
Fredrick zarzynał każdą w tygodniowych odstępach i
zapraszał gości na wystawne wieczerze.
„Cwaniaczek” - pomyślał Pinklington słuchając
rozdzielanych kwików zarzynanych świń. Nie miał jednak
na myśli swego wroga lecz siebie. Miał bowiem w zanadrzu
kolejny plan. Przyśnił mu się ten plan w nocy ale nie
pamiętał go rankiem. Pozostało mu tylko przeczucie
zupełnie wyjątkowego pomysłu, chytrego i innowacyjnego
zarazem. Resztę życia spędził na próbach przypomnienia
sobie tego, o czym śnił.
Pan Pinklington posiadał przeciwstawny kciuk. Zginał i
wyprostowywał go w ramach prostych ćwiczeń fizycznych.
Wolał jednak używać rozumu. Uznał bowiem niesłusznie, że
ów wykształcił mu się w większym stopniu.
|
|
|
|
Pan Whymper
Marcin Król
„Jo żech zrazu myśloł, coby z temi świnioma sie dogadać,
ino tak, by ich pod szczecine brać, czy co tam na nich
rośnie. Wiec gadom temu ichniemu Napoleonu, co mam, co
miedź moge a czego sie nie da za żodne skarby. On se
pomyśloł, pokombinował i najpierw to zamuwił takie te,
jak sie nazywajom, co psy jedzom. Pedigry takie. To żech
załatwił. No to puźniej jusz chcioł alkohol, a ja
przeciesz tym handlujem, co nie. To jasne, żech tesz
załatwił”.
Kiedy ktoś wygląda na kogoś w stu procentach, to na sto
procent jest kimś zupełnie innym. Najpewniej takim, na
jakiego nie wygląda wcale.
Pan Whymper, kiedy się go zobaczyło po raz pierwszy,
wyglądał na dobrodusznego sprzedawcę biblii. Nawet łaził
z czymś podobnym w dłoniach. Podczas rozmowy przymykał
jedno oko i obserwował rozmówcę. Oceniał, badał i
decydował. Potem wyjmował foldery, a miał ich kilka. W
zależności od rodzaju osoby z którą chciał ubić interes,
pokazywał właściwe. Nie interesowało go, co i komu
sprzedaje, o ile mu płacono. Nie był jednak kupcem, za
jakiego się podawał. Ani domokrążcą na jakiego wyglądał.
Był adwokatem, lecz i to stanowisko wykorzystywał
wyłącznie
do zbijania kapitału.
Posiadał dwa przeciwstawne kciuki, które służyły mu do
przeliczania banknotów. Oraz czapeczkę, w której te
banknoty trzymał.
Poza tym posiadał praktycznie wszystko, a nawet o wiele
więcej.
|
|
|
|
Muriel
Barbara Lach
Muriel, która nie gardziła zjadaniem przemokłego
papieru, należała do elity intelektualnej folwarku.
Zawsze bowiem uważała na to, by papier nie był uprzednio
zapisany.
„Przeczytałam w życiu zbyt wiele mądrych rzeczy, by nie
odróżnić ich od tych złych oraz wątpliwych”.
Była kozą z charakterem, ale był to - podobnie jak i
sama ona - bardzo stary charakter. Kształtował się w
czasach, w których charaktery posiadały jakieś
znaczenie. Było na przykład ważne by mieć dobry, a nie
zły, ten charakter.
Wszystkie zwierzęta na Farmie należały do grona jej
przyjaciół, gdyż miała miłe usposobienie i dobrą radę na
każdy temat.
„Mam wielu przyjaciół, ale niektórzy należą do tych
bliższych, z którymi zjadam papier, inni do nieco mniej
ważnych znajomych i z nimi spotykam się rzadziej”.
W tamtej chwili ktoś usłyszał co mówiła.
Gdybyż tylko wiedziała, że jej myślenie stanie się
podstawą nowego systemu społecznego wymyślonego przez
Napoleona, ugryzłaby się w język.
|
|
|
|
Benjamin
Marek Żurawski
Kiedy zapytano osła Benjamina, w jaki sposób udało mu
się przetrwać rewolucję na Farmie, powoływał się na
cesarza Klaudiusza, którego losy znał z rozmaitych
lektur. Zapytany o ulubionego bohatera literackiego, bez
wahania wskazywał na Kłapouchego z pewnej książki dla
dzieci.
Nie mam tu na myśli oczywistego pokrewieństwa -
zapisał w pamiętniku - lub tym bardziej usposobienia,
które miał odmienne. Pisał o wszystkim co mu
przyszło do głowy, regularnie jednak, raz w tygodniu,
wszystkie zapiski dla świętego spokoju i własnego
bezpieczeństwa wrzucał w ogień. Miał jednak doskonałą
pamięć. Na tyle dobrą, by zapominać o rzeczach, o
których lepiej było nie pamiętać.
Posiadał mizantropijną naturę, dzięki której nie
spodziewał się po życiu niczego dobrego.
Są tacy, którzy uważają mnie za osła - pisał -
trudno ich winić. Mimo sędziwego wieku, w chwilach
podniecenia biegał dookoła łąki wydając ośle ryki. To
robiło na wszystkich spore wrażenie. W innych sytuacjach
po prostu się pasł.
„Przeżyłem” - powiedział gdy wszystko się skończyło -
„jest to jednak fakt pozbawiony jakiegokolwiek
znaczenia”.
Poproszony o spisanie historii folwarku, odmówił,
powołując się na demencję.
Nie mam jednak żadnej demencji - wpisał do
pamiętnika - nie widzę jednak sensu w pisaniu
czegokolwiek.
Potem, zgodnie z ustaloną przez siebie tradycją, spalił
to co napisał. Mimo, iż nie było już takiej potrzeby.
Ani nawet konieczności. Było już po wszystkim i był
wolny. Nie wiedział jednak o tym.
|
|
|
|
Mollie
Sylwia Nieczaj
Losie nieczuły, niczym bezrasowe muły.
Emigracyjna twórczość poetycka Mollie ograniczała
się do krótkich wierszy sporadycznie drukowanych na
łamach Obornika lub Poradnika młodej dojarki.
Młoda klacz, cierpiąca w późniejszym wieku na szereg
okropnych chorób typowych dla zwierząt pociągowych,
opuściła Farmę w przeświadczeniu o konieczności
odnalezienia swojej ścieżki chwały. Poniekąd słusznie
nie próbowała szukać jej w miejscu ogarniętym
rewolucyjnym fermentem oraz niebezpiecznymi ideami,
niewłaściwie jednak wybrała farmę, na której postanowiła
wieść życie artysty - dysydenta.
Bardzo szybko zorientowano się tam, że Mollie nie
posiada zbyt wielkiego talentu a nawet nie ma w CV
żadnego epizodu związanego z czynnym lub tylko biernym
oporem wobec rewolucji.
„Wydaje mi się” - rzekł właściciel nowego, wspaniałego
świata w którym się znalazła - „że jedyną realną
działalność wywrotową w pani życiu była ucieczka z
folwarku”. Trudno było się oprzeć prawdziwości tych
wniosków. Podanie o azyl polityczny odrzucono, zaś klacz
została szczęśliwie zaprzężona.
Za dnia pracowała nader ciężko. Nocami jednak tworzyła
poezję, rżąc cichutko ze szczęścia w momentach, kiedy
udało jej się znaleźć rym do jakiegoś niespotykanego
słowa.„Być może jestem tylko młodą, rzuconą na
poniewierkę klaczą z aspiracjami grzmiącymi w końskim
łbie niczym wiosenne pomruki burzy, za to trudno odmówić
mi rozmaitych przymiotów względem ducha i ciała”.
Zachowała przez wiele lat dobre mniemanie na swój temat,
była bowiem zbyt dobrze urodzona, by zeń zrezygnować.
Gdy nikt nie widział i wyprzęgano ją z wozu, wierzgała
radośnie, zupełnie bez powodu. Od niechcenia wspominała
w towarzystwie o wszystkich niewygodach, jakie musiała
znieść w młodości.
„Wielu podobnych do mnie zostało na Farmie i tam
zginęło, nie potrafiąc pogodzić się z nową
rzeczywistością”. Potem zamyślała się i dodawała z
namysłem: „O ile w ogóle istniał kiedykolwiek ktoś do
mnie podobny”. Przeczuwała bowiem, że należała do
wyjątkowych stworzeń, niepodobnych do czegokolwiek.
Z czasem jej lśniąca, biała sierść sczerniała,
pozbawiona zgrzebła, witamin i podstawowej opieki
medycznej. Boki zapadły się, żebra próbowały rozerwać
skórę zaś dwie spośród czterech podków odpadły.
Młodość. Gdzieś i kiedyś była. Zapewne.
W którąś niedzielę postanowiła pożegnać się ze swoimi
czytelnikami i napisać elegię na swój temat.
Była pomiędzy nami Mollie, klacz szczęśliwa. W
tym miejscu zawahała się: „A może powinno być - Była
wśród nas Mollie…” Myślała od rana do wieczora, a potem
jeszcze do rana, uchem czasami strzygąc lub też
poruszając nozdrzem. Nastał poniedziałek, więc
wyprowadzono ją na zewnątrz i zaprzęgnięto. Tym razem do
pługa. Potem wrony i kruki z zainteresowaniem
przyglądały się jej, gdy upadła pośrodku pola.
„To ja napisałam wszystkie jej wiersze” - oznajmiła
nazajutrz pewna świnia i trzeba było jej uwierzyć.
|
|
|
|
Clover
Agnieszka
Zyskowska-Biskup
Jeśli istniały wątpliwości co do tego, czy klacz Mollie
potrafiła pisać poezje, nie było ich, kiedy się myślało
o Clover. To jedyna klacz, która nabyła zdolność
czytania liter, przynajmniej tych, które nie tworzyły
żadnych wyrazów.
„Jeśli chodzi o litery, zaczynają się od A” - mawiała.
Źrebiętom nie wystarczała taka wiedza.
„A czym się kończą te całe… litery? - dopytywały. Z
ekscytacji, niektóre z nich brały w tym czasie
przeszkody.
„W oryginale litery docierają do Zet” - Clover, słynąca
z dobroduszności tłumaczyła cierpliwie - „Jednakże
podobno istnieją miejsca, gdzie w użyciu jest alfabet,
na końcu którego jest jakieś Żet”.
Źrebięta nie potrafiły w to uwierzyć.
„Czy to prawda, czy to prawda?” - zamęczały pytaniami
jakiegoś kucyka, stającego pod ścianą obory. Nie był to
jednak kucyk, ale również źrebię jak one, chociaż
wyglądało nieco staro. Nie znało więc odpowiedzi na to
pytanie.
„Jak wygląda takie Żet, ciociu Clover?” - niezrażone
brakiem reakcji kucyka dopytywały u źródła.Clover
próbowała im to narysować w piasku, ale nie posiadała
rysika, więc nie wyszło to zbyt dobrze. Młode koniki
zaniosły się śmiechem.
„Ale to wygląda na Źet” - rżały wesoło - „Źet jak
źrebaki, źet jak źrebaki”.
Wołały tak biegając wokół podwórza. Zupełnie, jakby to
nie były angielskie konie. Zupełnie, jakby pochodziły z
kraju, w którym alfabet dociera poza zet.
|
|
|
|
Bokser
Andrzej Mikosza
„To był z pewnością bardzo pożyteczny idiota” - zamyślił
się Napoleon. Wyglądał przez okno, za którym Bokser
znikał z pola widzenia, prowadzony na postronku przez
mężczyznę pracującego w rzeźni. Szyba była bardzo
brudna, więc obaj zniknęli wcześniej niż się tego
należało spodziewać. Potem trzeba było zrobić wszystko,
by Bokser zniknął również z myśli i pamięci pozostałych
zwierząt.
„Coś tam wymyślisz, napiszesz i wydrukujesz” -
zawyrokował Napoleon, kiedy Krzykacz zbliżył swój ryj do
brudnej szyby, zza której nie zdołał dojrzeć już nikogo
- „coś poruszającego, napełniającego nadzieją, ale i
trwogą”.
Krzykacz wiedział, że obie zawsze idą ze sobą w parze.
Bokser należał do lojalnych, posłusznych i pracowitych
zwierząt. Jego reputacja jako konia pociągowego nie
miała sobie równych. Cieszył się szacunkiem tych, którzy
z przyjemnością obarczali go swoimi obowiązkami.
Wykonywał więc bardzo ciężkie prace przynależne zupełnie
innym stworzeniom, nie zapominając o własnych
obowiązkach. Do samego końca nie pojmował iż kara, która
go za to spotka jest nieuchronna.
„Ranny koń nie jest nam potrzebny w tym samym stopniu
jak koń zupełnie zdrowy” - Napoleon w pewnych sprawach
był bardzo pragmatyczny - „to okropne, jak bardzo go te
psy pokiereszowały”. W rzeczywistości uznawał za okropne
to, że psy nie dały Bokserowi rady. „Nie po to wam coś
zlecam, żeby problem pozostawał nierozwiązany” -
zwracanie się do psów było nierozsądne, ale pozbawianie
ich kolacji miało już jakiś sens.
Szczęśliwie wkrótce po tym spadł na biednego konia jakiś
ciężki głaz podczas pracy.
Został prędko sprzedany, gdyż szaleństwem byłoby
pozostawiać go przy życiu na Farmie.
„Będzie z niego jeszcze jakiś pożytek” - wódz myślał o
koninie jako o gorszym gatunku mięsa.Pytanie: „Kto
wykona te wszystkie ciężkie prace, zlecone Bokserowi,
jak i wszystkie inne, zlecone innym stworzeniom?” -
nigdy nie zostało zadane. Nie sposób więc było oczekiwać
na nie odpowiedzi.
„Jak się odezwał?” - dopytywał Krzykacza. Świnie stały
zwrócone ku sobie.
„Nie wiem czy powinienem…” - rozpoczął niepewnie
minister propagandy, a Napoleon tracił cierpliwość.
„Bzdura! - rozkwiczał się w sobie tylko znany sposób.
Dlaczego wciąż powtarzamy tę rozmowę -
zastanawiała się w myślach nieco przerażona świnia -
od nowa, w nowych konfiguracjach. Powtórzyła jednak
to samo, co powiedziała po kilkakroć wcześniej:
„Powiedział, że nieprawdą jest, by Chyży zawsze był
przeciwko dobru Farmy”.
Koń wygłaszający herezje.
Los Boksera został więc przypieczętowany znacznie
wcześniej, Napoleon uzasadniał go po wielokroć przed
samym sobą nie dla uspokojenia sumienia, którego nie
posiadał, ale dla przyjemności, której zawsze
poszukiwał. Wysłał więc w końcu psy, żeby doprowadziły
sprawę do oczekiwanego koń-ca. Te, jak wiadomo sprawę
pokpiły, dlatego posłał po rzeźnika.
|
|
|
|
Bluebell
Agata Drewnicz
Biszkopty. Dwa biszkopty. Jeśli zapytacie, ile warte
było moje przywiązanie do… to… dwa biszkopty. Coś, co
zostało zjedzone w okamgnieniu. Czy żałuję? Z
perspektywy czasu, owszem. Naturalnie. Ale w tamtej
chwili sytuacja była odmienna. Pan Jones i te jego
kamienie. Upłynęła mi obok nich młodość. Na niektóre
sikałam, nie wiedząc, że można ich użyć w taki sposób.
Chodzi o ich ciężar. Kiedy przywiążesz je sznurem do
ciała - ono nie wypłynie. Pójdzie na dno, będzie się to
ciało bronić, wierzgać. Taki pies, bo rozmawiamy
przecież o bardzo konkretnym gatunku, o starym
psie… Przez chwilę będzie próbował skomlenia, wycia, ale
nieuchronnie zachłyśnie się wodą ciągnięty na samo dno.
Prawdopodobnie jest przy tym mniej hałasu niż się na
ogół sądzi. Stary pies, kiedy staje się niepotrzebny,
idzie nad brzeg ze swoim panem Jonesem. Idzie ufnie, bo
każdy pies bezgranicznie wierzy swojemu panu Jonesowi.
Nauczył się tego, liżąc palce na których pozostało
wspomnienie zjedzonej kiełbasy. Sznurek nie wzbudza w
psie trwogi lecz zrozumienie. Jest taka chwila, w której
następuje innego rodzaju Zrozumienie, ale ona mija
błyskawicznie. No a
potem pojawiają się podobno kręgi na wodzie. Moja wiedza
na ten temat nie bierze się z doświadczenia. Jest
nabyta. Kiedy słyszysz takie historie po raz pierwszy,
nie jesteś z tych, co chcą uwierzyć. To po prostu
opowieść, jaką sprzedaje ci świnia. Jedna świnia. Ale
potem słyszysz bardzo podobną opowieść od innej, drugiej
świni. Widzisz kamień pod płotem i sznur wiszący przy
stajni. Kojarzysz fakty. Potem uzmysławiasz sobie, że od
pewnego czasu rozgryzienie kości przychodzi ci z
większym trudem. Coś się dzieje z twoimi zębami, czujesz
je. Przypominasz sobie
minione lata i zimy. Wtedy po raz kolejny odzywa się
Napoleon a ty nadstawiasz uszy: „Stare psy przywiązuje
się do kamienia, byłem tego świadkiem”. Mówi ci o tym
przegryzając jabłko. Nie przywiązuje wagi do tych słów,
jest taki naturalny. Tak zachowują się ci, którzy mówią
prawdę. Wiesz o tym. Po prostu. Jeśli przez całe życie
chciałaś komuś służyć, po prostu robisz to nadal.
Zmienia się perspektywa. Zmienia się pan Jones.
Pozostajesz wierna służbie jako takiej. Pod tym
względem nic się nie zmienia. W życiu psa pojawiają się
obowiązki. Bywają różne, ale jesteś im wierna tak czy
owak. W ich imieniu skłonna jesteś do wielu poświęceń.
Kiedy odbierają komuś szczenięta, robią to w jakimś
celu. Nie musisz go znać ani określać. Nigdy nie znałaś
celów, jakie stały przed tobą albo panem Jonesem. Kim
jesteś, aby je znać?
I nigdy nie chodziło o biszkopty.
|
|
|
|
Jessie
Justyna Zar
Jessie była zwierzęciem Anglii. W sposób dosłowny.
„Jestem nim” - mawiała - „w odróżnieniu od szczurów”.
Nienawidziła ich. „Szczur szkodzi”.
Świat w którym nie bierze się szczurów pod uwagę jest
tym, o co należy walczyć.
Myślała tak całkiem na serio. W rzeczy samej, mniej ją
raził kot leżący na parapecie, niż sama świadomość tego,
że gdzieś tam indziej leży sobie jakiś szczur. Jej
pretensje wobec kota skupiały się wyłącznie na tym, że
nie polował na szczury. Nawet ona wiedziała jednak, że
jest tych szczurów zbyt wiele, aby miał sobie z nimi
poradzić jeden kot.
Mógłby jednak przynajmniej spróbować.
Ta myśl spodobała jej się tak bardzo, że powtórzyła ją
na głos:
„Mógłby jednak przynajmniej spróbować”.
Postanowiła wychować swoje szczenięta w duchu pogardy
dla tych gryzoni, ale nie udało jej się. „Zrobimy to w
twoim imieniu” - obiecały świnie, odbierając jej młode w
celach wychowawczych. W rzeczy samej, zrobiły znacznie
więcej. Kiedy zobaczyła swoje dzieci po pewnym czasie,
przekonała się, że odczuwały pogardę, tak jak tego
chciała.
Wobec szczurów. I każdego innego stworzenia, nie
będącego świnią.
Nie była świnią. Należała do innych stworzeń.
|
|
|
|
Pincher
Andrzej
Kopczyk
Był kimś więcej niż byle owca. Pan Jones utwierdzał go w
tym przekonaniu, ale czasem zapominał nakarmić. W takich
chwilach każdemu psu wcześniej czy później przychodzą do
głowy niestosowne myśli.
Czy da się zeżreć kurę w sposób nie wzbudzający
podejrzeń? Tak, żeby nic z niej nie zostało? Wątpliwe.
Są przecież te cholerne pióra, których się nie da po
prostu rozgryźć i przełknąć. Nie wspominając o
świadkach. Zwłaszcza o kocie. Nie da się upolować kury,
żeby uszło to uwadze cholernego kota. W kilka chwil
wiedzieliby o tym wszyscy na farmie.
Ale nie zawsze był głodny. Nie zawsze aż tak bardzo.
A potem powiedziano mu o rasie. Pan Jones nigdy o niej
nie wspomniał. Ukrywał to przed własnym psem. Nie można
zdradzić kogoś, kto sam tak bardzo zdradził ciebie.
Kto to powiedział?
Pinczer nie potrafił sobie tego przypomnieć.
Prawdopodobnie Mollie albo jakaś inna klacz. Klacze są
mądre, potrafią ciągnąć ciężki wóz bez wysiłku. Musiała
to powiedzieć w jakimś celu. Kiedy zdradza pan Jones,
jest to duża rzecz. Trudno odczuwać ten… jak mu było…
respekt. Trudno w ogóle odczuwać.
|
|
|
|
Szczenięta
Anna Kukułowicz, Katarzyna Lewandowska i Anna Złomańczuk
Nigdy nie nauczysz starego psa nowych sztuczek.
Zdanie, w którego prawdziwość uwierzyła świnia.
Ugruntowanie władzy jest możliwe dzięki posiadaniu
odpowiednich narzędzi, grup nacisku lub za sprawą
odpowiedniej propagandy, ale najlepiej nadają się do
tego służby specjalne i porządkowe, które należy
posiadać i wychować. Lojalne i bezwzględne.
Nie były złe z natury ani wychowania. Nie dowiedziały
się bowiem o istnieniu dobra, ani o tym, że istnieje dla
niego jakaś przeciwwaga. Wychowane zostały od zera i
przekonane, że wydane polecenie zastępuje myślenie i
wątpliwości, a nowa rzeczywistość rodzinę.
Szczenięta tej ostatniej także nie posiadały. Napoleon
zadbał o to, by odebrano je rodzicom zaraz po urodzeniu.
Miało to zapobiec powstawaniu niewłaściwych narracji.
Jeśli natomiast chodzi o myślenie, to go nie
stwierdzono, mimo dobrej sławy tego gatunku.
Inteligencję psa wymyślił sobie człowiek.
To również jest zdanie, w którego prawdziwość uwierzyła
świnia. Nic dziwnego. Sama je bowiem wymyśliła.
|
|
|
|
Mojżesz
Mirosław Łuczak
Mojżesz był wyjątkowym krukiem.
„W drodze wyjątku” - zwykł często mawiać - „przyjmę ten
podarunek, gdyż ci na tym zależy”.
Wymyślił tę swoją wyjątkowość oraz kilka innych
dogmatów, o których lubił opowiadać zwierzętom w
potrzebie. Był pocieszycielem strapionych oraz
orędownikiem nadziei.
„Mam nadzieję” - powtarzał - „że i wam pewnego dnia
będzie lepiej”.
Dla stworzeń, którym było gorzej, były to słowa ważne i
prorocze.
„Niech sobie mówi” - zdecydował Napoleon, gdy Mojżesz
powrócił po latach na Farmę ze słowem w dziobie.
Dzięki skrzydłom Mojżesz mógł odwiedzić różne nieznane
krainy.
„Jest takie szczególne miejsce ponad chmurami” -
zapewniał - „miejsce odpoczynku od pracy”. Musiał sporo
wiedzieć na temat tej krainy, sam bowiem nie pracował
wcale, nie ponosząc z tego tytułu żadnych konsekwencji.
„Niech nie pracuje” - zdecydował Napoleon widząc
sprawczą moc obietnic kruka.
Istotnie. Zwierzęta przestały nieco narzekać na swój los
i z nadzieją myślały o dalekiej przyszłości, nie
oczekując bezrozumnie lepszego jutra lub przyszłego
roku.
W zamierzchłych czasach Mojżesz należał do pana Jonesa
tak jak każde z folwarcznych stworzeń. Gdy wrócił,
należał do samego siebie.
„Niech sobie należy” - zdecydował Napoleon do którego
należało wszystko. Także kruk.
|
|
|
|
Owce
Anna Kukułowicz i Antoni
Wiśniewski
Owce nie istniały jako byty indywidualne. Używano ich
beczenia instrumentalnie przy okazji wieców politycznych
oraz rozmaitych potyczek na szczeblach władzy. Potem, w
zależności od uznania, uznawano lub nie uznawano ich
zasług. Raczej jednak nie uznawano.
Wyjątkiem wśród stada była jedna z owiec, którą
zatrudniono w szkole. Miała tam nauczać biologii,
ponieważ dotychczasowy nauczyciel zniknął.
„W jaki sposób zniknął? - owca była cokolwiek
zaniepokojona.
„W tajemniczy” - usłyszała tylko. Nie wiedziała od kogo
to usłyszała, mogło być tak, że tę odpowiedź sama sobie
wymyśliła.
Ponieważ nie znała się na biologii a nawet nie sądziła,
by na czymkolwiek mogła się znać, przed podjęciem
decyzji postanowiła zaczerpnąć rady przyjaciółki.
Energiczna i pewna siebie świnia, z którą owca spotykała
się przy okazji rozmaitych spotkań feministycznych, nie
ułatwiła jej zadania.„Moja droga” - chrumknęła po chwili
namysłu - „od nauczyciela biologii oczekuje się pewnych
rzeczy, jeśli rozumiesz, co mam na myśli”. Potem świnia
pożegnała się czym prędzej i popędziła na kolejny wiec
pozostawiając przyjaciółkę nieco zatroskaną, gdyż owca
niczego z tej odpowiedzi nie zrozumiała.
Wiece polityczne, ale również te o zabarwieniu
społecznym, dotyczące wątków i tematyki feministycznej
lub pracowniczej, odbywały się w tajemnicy przed
wszystkimi. Świnia nie zapraszała na nie owcy, pomimo
przynależności tej ostatniej do zgrupowania.
„To sympatyczna owca” - tłumaczyła czasem - „lecz
niestety zbyt głupia. Świadczyć może o tym smutny fakt,
który dotyczy wszystkich innych owiec. Otóż nie
posiadają one imion”. Ten argument trafiał do wyobraźni
każdemu, kto choć przez chwilę miał sposobność
porozmawiać z jakąkolwiek owcą lub próbował ją
wylegitymować.
Jaka ta owca była, taka była, pamiętajmy jednak, że o
jej prawa tajne stowarzyszenie również walczyło. Nawet w
czasach, gdy o postulatach bojowniczek o lepsze jutro
nikt nie mógł usłyszeć. Posadę w szkole w końcu przyjęła
zgodnie z sugestią znajomego barana.
„Powinnaś tam pracować i zaprowadzić porządek” -
powiedział zziajany, gdy przez godzinę bezskutecznie
gonił za bandą złośliwych szczurów podkradających
pomadki i grzebienie pozostałe po pani Jones, resztki i
pamiątki, których przyszło mu pilnować - „ewentualnie
się czegoś nauczyć”.
Baran nie odróżniał nauczycieli od uczniów, ale tyle
wiedział, iż jedni z nich byli starsi od drugich.Zarówno
podczas prowadzonych przez siebie lekcji jak i w trakcie
długich obrad Rady Pedagogicznej owca nie odzywała się
wcale.
„Może kiedyś, kiedy będę miała coś do powiedzenia” -
łudziła się czasami i przymykała oczy, wsłuchana w
dobiegający z podwórza gromki bek jej bliższej i dalszej
rodziny, zagłuszający jakieś przemówienie Chyżego.
„Cztery nogi dobre, dwie nogi złe. Cztery nogi dobre,
dwie nogi złe”.
„Nie znoszę tego idiotycznego beczenia” - klekotał
znerwicowany bocian, lądując na brzegu komina. Jego
zdaniem dwie nogi były jeśli nawet nie lepsze, to w
zupełności wystarczające.
|
|
|
|
Kaczki
Julia Głąb, Maya Maślanka Ishida i Bart Kowalski
Żadna z kaczek nie mieszkała nad rzeczką, nieopodal
krzaczka. Każda natomiast uznawała możliwość przemiany w
zająca za absurdalną. Były więc z zasady i przekonania
przeciwniczkami literatury dziecięcej.
„Od biedy mogłabym machnąć skrzydłem na ten pomysł z
zającem, ale co mają znaczyć te absurdalne buraczki?”
Gdyby mogły i potrafiły, czytałyby Williama B. Yeatsa
lub Emily Dickinson do poduszki. Oraz z całą pewnością
Ibsena.
Uznawały się za karłowaty, lecz szlachetny rodzaj gęsi.
Nie wiadomo dlaczego. Nie były bowiem nawet z nimi
spokrewnione.
Cieszyły się z drobnych rzeczy.
„Gdybyśmy były kurami, cóż… podkradano by nam jajka. Nie
wiem jak te biedactwa sobie z tym radzą”.
Uznawały bowiem jajka za nienarodzone potomstwo.
Nie wszystkie zauważały różnice w rzeczywistości
nastałej po wybuchu rewolucji, w stosunku do tej, którą
znały. Te bardziej świadome, przyjmowały zmiany ze
stoickim spokojem.
„Kaczka jest tylko kaczką, niezależnie od warunków i
okoliczności. Odczuwalne zmiany mogą dotyczyć kaczki,
która jest w jakimś stopniu gęsią”.
Poza tym wszystko u nich w porządku. Jako takim, rzecz
jasna.
|
|
|
|
Krowy
Anna Kukułowicz, Katarzyna Lewandowska i Anna Złomańczuk
Rewolucję i obalenie pana Jonesa przyjęły z entuzjazmem.
Wcześniej bywało, iż spoglądały na rzeczywistość spode
łba, kręcąc mordą.
Mleko jest dla krów, służyć ma wykarmieniu młodych.
Były to ich własne słowa, więc uwierzyły w nie nawet
wtedy, gdy zostały wypowiedziane przez świnie.
„Zresztą” - jak rozumowały - „żadna świnia nie posiada
przeciwstawnego kciuka, aby zdołać je wszystkie wydoić”.
Były więc bezpieczne i pełne optymizmu. Tak im się
przynajmniej wydawało. Nie doceniły jednak świń, które
znalazły sposób na dojenie bez sięgania po kciuka. Nowa,
krowia, porewolucyjna egzystencja prędko zaczęła
przypominać tę, z którą się zaznajomiły na farmie pana
Jonesa. Długo przeżuwały porażkę, aż w końcu zapomniały
o oczekiwaniach i zdradzie.
Kury dają jaja, krowy mleko, tak ułożony jest ten świat.
Słowa starej krowy, która któregoś dnia, przed wielu
laty, została zawieziona do rzeźni białą ciężarówką,
zaczęły być modne także w nowym świecie. To była
przecież mądra krowa, skoro zabrali ją na tak długą
wycieczkę, rozumowały krowy. Wyczekiwały białych
ciężarówek za każdym razem, gdy usłyszały warkot
silnika. Podróże, wczasy i ekspedycje. Takie rzeczy
robiły na nich piorunujące wrażenie.
|
|
|
|
Kot
Iga Kot
Kot siadywał najczęściej na dachu, o ile ten nie był
zanadto rozpalony czy też rozgrzany. Lub na płocie,
jeśli miał ochotę. Kiedy go dotknąć znienacka: drapał
lub mruczał. Zamiennie. Nigdy nie wiedziałeś, co akurat
wybierze.
Zwierzęta, które miały do niego jakiekolwiek pretensje,
kapitulowały pod wpływem śpiewnych pomruków. Z wyjątkiem
psów. Te bowiem - mimo iż same zanadto ciężko nie
pracowały - nie mogły znieść myśli, iż kot nie pracuje
BARDZIEJ niż one.
Posiadał szczególną zdolność insynuacji. Przybierał
bowiem pozę, po której spodziewano się czegoś, czego nie
chciał spełnić. Słuchał więc, nie słysząc. Pracował,
wypoczywając. Wypowiadał się, milcząc. Bywał męski,
będąc damski.
Nie tytułował się jakoś szczególnie.
„Możecie nazywać mnie po prostu kotem, jeśli chcecie,
bym przyszedł”.
Otóż naturalnie nie przychodził. Chyba że wtedy, gdy
nikt nie wołał.
Któregoś dnia (a było to jeszcze w młodości, którą
spędził tu i tam, niekoniecznie na Farmie) widział dwie
osoby grające w tej samej chwili na jednym, tym samym
fortepianie. Uznał to za Zasadę Równoczesności.
Nadal pozostał wiernym samemu sobie. Słuchał, nie
słysząc. Pracował, wypoczywając. Wypowiadał się,
milcząc…
A jednak wszystkie te postępki i działania wpisane
zostały w pewien osobisty program. Zyskały
uprawomocnienie oraz ideologiczną podstawę. Postanowił
skorzystać z tej zasady podczas wolnych wyborów
organizowanych na Farmie.
Działając w zgodzie z własnymi przekonaniami i
programem, równocześnie oddał swój głos dla obu stron
politycznej barykady. Niektórzy uznali to za pomysłowe,
inni hańbiące. Tych drugich udobruchał mruczeniem i
ocieraniem.
Tylko psom nie był w stanie dogodzić. Wciąż szczekały.
|
|
|
|
Kury
Julia Głąb, Maya Maślanka Ishida i Bart Kowalski
Piejo kury piejo, nie majo koguta.
Historia kur zamieszkujących Farmę, to historia brutalnie
stłumionego buntu. Czy dziwić może iż wybuchł? To zależy. Biorąc
pod uwagę, iż nie dotrzymano obietnic, którymi przeciągnięto je
do Sprawy - zaskoczenia być nie powinno. Z drugiej strony,
świadomość tego, że rozmawiamy o kurach, o których sądzimy iż
bezrozumnie jedzą kamienie - jakiś rodzaj zdziwienia się
pojawia. Lecz pojawia niesłusznie. Kury bowiem, jak wynika z
badań oraz obserwacji, są inteligentne i wciąż niedoceniane.
Potrafią porządkować oraz liczyć, przekazywać wiadomości z
pokolenia na
pokolenia, powstrzymywać się od posiłku, jeśli uznają, że warto
jest poczekać na lepszy rodzaj pożywienia. Posiadają też sporą
inteligencję emocjonalną a niektóre układają sonety. Są więc te
zwierzęta godnymi potomkami dinozaurów, które również potrafiły
co nieco a nawet więcej.
Kury mieszkające na Farmie posiadały koguta. Nawet więcej niż
jednego. Nie wiadomo, czy piałyby w zastępstwie. Wierzę, że
potrafiłyby, ale czy któraś chciałaby zniżyć się do tak
niegodnych zachowań? Wątpię. Dlaczego miałyby to robić? Z
tęsknoty?
Nic z tego. Pozbawione koguta, odżyłyby i odzyskały godność oraz
zrozumienie. W okrutnym świecie, gdy jajka są zabierane
podstępnie przez świnie i nic z tych jajek nie ma szans się
wykluć, kogut z całym tym swoim niesmacznym i groteskowym
zapładnianiem jest kurze niepotrzebny. Chyba, że któraś lubi to
całe dziobanie po głowie. W innym wypadku nie ma z niego żadnego
pożytku.
Kiedy postanowiono zagłodzić buntownicze kury, koguty nadal były
karmione. Pomyślcie o tym.
|
|
|
|
Koguty
Michał Jarmoszuk
Dwóch było niezłomnych hejnalistów na Farmie. Odróżniano
ich po barwie upierzenia, tak bowiem byli łudząco do
siebie podobni, iż popularna plotka, według której
wykluli się z jednego jajka, znalazła swoich
entuzjastów.
Zwolennicy przeróżnych teorii spiskowych wierzyli
ponadto, że istnieje tylko jeden kogut, który lubi się
przebierać.
Koguty nie wyróżniały się specjalnymi talentami. Trudno
powiedzieć, czy były mądrzejsze czy głupsze od
pozostałych zwierząt, zajmowały się bowiem wyłącznie
pianiem. Nie znały żadnych wyszukanych melodii, ale
praca koguta nie powinna opierać się na dostarczaniu
estetycznych wrażeń. Hejnalista musi być waleczny i
bojowy. Zaś najlepiej głośny.
Na codzienną wegetację kogutów wpływało wiele
bliźniaczych czynników, lecz jej ostateczny przebieg był
zgoła odmienny. Przykład pierwszy: każdy z obu kogutów
chodził spać z kurami, o tej samej porze. Przykład
drugi: budziły się jednak o różnych godzinach.
Tutaj trzeba sobie jednak pozwolić na dygresję.
Przywykliśmy sądzić, że życie na Farmie toczyło się w
zgodzie z naturalnym porządkiem rzeczy, wedle którego
pan Jones ani jego żona nie potrzebowali budzika,
posiadając znakomite koguty. Jest to taki stan rzeczy,
który nie budzi niczyich wątpliwości ponieważ jest
oczywisty. Niemniej jednak jest to również stan
zagadkowy, gdyż nie wyjaśnia zupełnie tego, w jaki
sposób budzą się
same koguty, służące do budzenia innych. Ten nienazwany
problem, którego istnieniem nikt sobie nie zaprzątał
głowy, pozostawał przez lata w cieniu innych opisanych
szczegółowo kłopotów. Dopiero słowa pewnej nioski,
wypowiedziane zresztą od niechcenia przy zupełnie innej
okazji, rzuciły na tę sprawę nieco światła lub
zrozumienia. Kura ta wspomniała bowiem o tym, że „słabo
sypia z powodu dyżuru, przypadającego na godzinę trzecią
w nocy”. Przyparta do muru przez
rozmówców niechętnie wyjaśniła, że w kurniku „trzymane
są wachty całonocne służące tak do ochrony przed
drapieżnikami jak i budzeniu kogutów na czas”. Po tych
sensacyjnych wiadomościach zawrzało. Bardzo prędko
powstał wniosek o wypłacaniu nadgodzin za dyżury nocne,
w dodatku płatnych podwójnie. Nierozważna kura została
dosłownie zagdakana przez pozostałe. Usłyszała, że jest
idiotką która naruszyła odwieczne zaufanie i estymę,
którymi cieszyły się koguty.
Z czasem jednak sprawa przycichła. Zwłaszcza iż zbiegło
się to z obietnicą Napoleona, na podstawie której kury
chwilowo uwierzyły, iż jajka będą odtąd należeć do nich
i nikt ich podbierać nie będzie.
Koniec dygresji.
O ile kwestia porannego wstawania kogutów była prosta
(biorąc pod uwagę koguta zajmującego się budzeniem
Napoleona), o tyle stała się skomplikowana w wypadku
drugiego z hejnalistów. Budził on bowiem Boksera,
pracowitego konia. Ten jednak, mając coraz więcej
obowiązków i prac zleconych do wykonania, zaczynał
zawalać terminy. Doba bywa zbyt krótka dla kogoś, kto
pragnie dobrze wykonywać swą pracę. Można ją jednak
wydłużać, w miarę chęci, możliwości i własnej
pomysłowości.
Wkrótce kury zaczęły ustalać pobudki według ruchomych
harmonogramów. W zależności od potrzeb, trzeba było
budzić konia o różnych porach. Pechowy kogut,
niezadowolony z takiego stanu rzeczy, czym prędzej biegł
do Boksera, pochylał się nad nim piejąc bezpośrednio do
ucha, po czym wracał do kurnika usiłując złapać resztki
snu. Nie skarżył się jednak. Zbyt głęboka była w nim
pamięć o istnieniu rosołu. Koń zaś nie skarżył się
wcale, nie znał się bowiem na zegarku.
|
|
|
|
Gęsi
Anna Kukułowicz, Katarzyna Lewandowska i Anna Złomańczuk
Gąski, gąski do domu. Boimy się. Czego? Reakcjonisty
złego.
„Ależ z ciebie głupia gąska, kochanie”.
Jakiś baran, najpewniej gbur i cham, nadsłuchiwał
miłosnego gęgania w gęstwinie. Zwabiły go w te okolice
uciekające przed nim, roześmiane szczury.
Gąska w końcu uległa. Odsłoniła długą i powabną szyję.
Baran poruszył się z niepokojem. Poczuł coś na nosie i
polizał. Nie był jednak drapieżnikiem, by rozpoznać smak
krwi. Wstrzymał oddech w krótkiej ciszy, która teraz
nastała. Potem słuchać było szelest. Trawa, liście i
krzaki poruszane przez dwa tajemnicze obiekty, z których
jeden nie okazywał odznak życia.
„Co chcecie, bym wam powiedział? Czego oczekujecie?” -
tłusty gąsior stał przed świdrującymi spojrzeniami.
Gęsi, stare i młode, tłuste i wychudzone, drżały w
nieruchomym poruszeniu. Nie wiedziały o czym gąsior
rozmawiał ze starym baranem. Przeczuwały jednak coś
niedobrego, barany bowiem nie odwiedzały ich zbyt
często. A nawet wcale nie odwiedzały. Wreszcie jednak
gąsior spojrzał na młode, nieopierzone gąski wiercące
się pod ścianą.
„Jest czymś nieroztropnym zakochiwać się w lisie” -
odezwał się zaskakująco cichym, zmęczonym głosem.
Potem jakiś młody gąsior przestał jeść i pić. Dzień za
dniem odwiedzał gęstwinę, w której stary baran jako
ostatni usłyszał gąskę. Gąskę zwiedzioną przez lisa,
którą nieroztropnie młodzieniec kochał z całego serca. W
końcu, zniechęcony i trawiony tęsknotą skończył ze sobą,
zjadając jagody. Jedną po drugiej, łapczywie, jakby
świat się miał zaraz skończyć. No i skończył się. W
jakimś sensie, subiektywnym.
Oczywiście nie był to zbyt dobry wzór do naśladowania
dla innych zwierząt, więc w przestrzeni publicznej
pojawiło się mnóstwo rozmaitych opowieści, teorii,
tłumaczeń oraz mitów w lepszy lub gorszy sposób
próbujących objaśnić jego motywy i ostateczną decyzję.
Wszystkie łączyła pewna wspólna cecha. Mijały się z
prawdą jak tylko potrafiły.
Wersja miłosna przetrwała jedynie wśród młodych i
wrażliwych gęsi, które na znak protestu i w imię
zachowania pamięci, barwiły sobie pióra na czarno.
Pisarz Orwell zrezygnował z tej wersji na rzecz innej
narracji i wyrzucił pierwotne zapiski do kosza. Potem
zabrał znajomych na spacer do pobliskiego lasu. Tego
samego, do którego prowadziła wąska ścieżka wijąca się
pomiędzy uprawnymi polami. Na tyle wąska, by dało się po
niej iść gęsiego.
|
|
|
|
Szczury
Julia Głąb, Maya Maślanka Ishida i Bart Kowalski
Trudno o nich pisać człowiekowi, który zrezygnował z
seansu Ratatuj wyłącznie dlatego, iż główny
bohater tej animacji jest szczurem. Sam koncept,
zezwalający na postawienie obok siebie tego gryzonia i
czegokolwiek nadającego się do zjedzenia, napawa mnie
irracjonalnym lękiem. Nie sposób jednak zignorować
faktu, iż na terenie Farmy szczury były. W dodatku, były
to szczury dzikie, nieobliczalne i nie nadające się do
resocjalizacji.
Lubiły jednak modę. Całymi godzinami usiłowały upiększać
się i upodobnić do wszystkiego, co szczurem nie było.
Kradły kosmetyki gdzie się dało, także na pobliskich
oraz tych oddalonych farmach. Wkrótce odkryły, że
najwięcej fantów znajduje się w miejscach, w których
mieszkają kobiety. Uznały to za największe odkrycie
swojego gatunku i domagały się stosownej wzmianki w
Wielkiej Encyklopedii Świńskich Odkryć, którą spisywał
wierszem Minimus. Nie rozumiały powodu, dla którego
odmówił. Nie były jednak głupie, odróżniały bowiem
szczura od świni.
Jedynie zrozumieć nie chciały.
W nastałym po rewolucji porządku wykonane zostały trzy
szczurze próby edukacyjne, z których tylko jedna
prowadzona była w zgodzie ze szkolną podstawą
programową. Jakieś zwierzę, najpewniej świnia, zaczęło
od zwykłego listu do redakcji.
Kochana redakcjo - tajemnicze zwierzę rozpoczęło swój
list od starannie wykaligrafowanego nagłówka, a potem
rozpisało się na temat domniemanej aktywności młodych
szczurów w klasie do której uczęszczała córka
zwierzęcia. W liście można było przeczytać o tym, iż
Niesprawiedliwością jest iż szczury jako zwierzęta
dzikie i aspołeczne mogą liczyć na bezpłatny przydział
rysików służących do kaligrafii w piasku, gdy tymczasem
pożytkują je [rysiki - przyp. Redakcji]
obgryzając końcówki z jednej i drugiej strony.
Zwierzę (prawdopodobnie świnia) używało w piśmie
trudniejszych zwrotów w rodzaju:
„pogłębiające się dysproporcje”, „dantejskie sceny”,
„dewaluacja dotychczasowych zdobyczy intelektualnych”
oraz „gdy tymczasem niepostrzeżenie i przy
niezadowalającym nadzorze władz szkolnych, uczeń myślący
zostaje sprowadzony do roli”.
„Czy zastanowiło cię, mój przyjacielu” - Napoleon
nawet nie spoglądał w stronę przestępującego z nogi na
nogę Krzykały - „iż zwierzęta tak często pisują listy do
redakcji, mimo swoich aż nadto widocznych braków?”
„Braków? Jakiego rodzaju?” - zapytał coraz bardziej
zdenerwowany minister propagandy. Nie podobało mu się,
iż Napoleon tytułował go mianem przyjaciela. Zbyt dobrze
wiedział, jak skończyli ci, których wódz nazywał w
podobny sposób.
„Czy to nie oczywiste?” - Napoleon zadał pytanie
retoryczne, ale nie wiedział, że tak się je powinno
określać - „Mam na myśli braki w rodzaju, hmm,
nieistniejącego przeciwstawnego kciuka”.
Krzykała niepewnie spojrzał na własne raciczki. Potem
jednak gromada szczurów przebiegła przez podwórze z
pomadkami w pyskach, ścigana przez zagniewanego barana.
Napoleon szczęśliwie zmienił temat.
„Jeśli chodzi o szczury coś może być na rzeczy” - dodał
tajemniczo, nie wiadomo jednak dokładnie, co miał na
myśli. Na wszelki wypadek Krzykała wydał polecenie, by
zabrać małoletnim szczurom rysiki i zostawić je w
spokoju. Szczury, nie rysiki. Zrobił to tak sprytnie, by
sądzono, iż jest to autorski pomysł Napoleona.
Innym razem próbowano wykorzystać szczurze instynkty by
straszyć nieprzygotowanych uczniów. Osobliwie straszyć
owce, które były nieprzygotowane zawsze.
„Brak gotowości do lekcji jak również marne wyniki w
nauce i procesie wychowawczym, karane będą pokąsaniem” -
ogłosiła wraz z rozpoczęciem roku szkolnego stara klacz,
pełniąca tymczasowo funkcje dyrektorskie, tak w szkole,
jak i przy melioracji pól i nieużytków, a także w tajnej
policji. Pozostaje zagadkowe iż ta postać nie doczekała
się należnego uznania u Autora, który w Folwarku
zwierzęcym nie poświęcił jej najmniejszej nawet
wzmianki.
Kąsaniem zajmować się będą szczury ze starszych klas.
Tak postanowiono.
Ponieważ w starszych klasach wcale nie było szczurów,
regulamin czym prędzej zmieniono i dopuszczono do tej
funkcji szczury z klas pierwszych.
„Jest to istotna z punktu widzenia działalności
wychowawczej decyzja” - klacz przekonywała do tego
pomysłu niedowiarków. O tych, których przekonać się nie
udało, niewiele można powiedzieć. Jednego dnia byli, a
drugiego już nie, po prostu. Działo się tak mimo braków
kadrowych szkoły.
Po dwóch miesiącach funkcjonowania rozporządzenia
zorientowano się, iż istnieje pewien niepokojący
gatunek, który bywa jeszcze mniej przygotowany do lekcji
niż owce. Odkryto bowiem tajemnicę braku szczurów w
wyższych klasach. Otóż żaden z nich nie otrzymał do tej
pory świadectwa ukończenia klasy pierwszej. Składały się
na to nie tylko braki w podstawowej wiedzy na temat
życiorysu Napoleona lub wiadomości w zakresie dodawania
mnożników (lub jakoś tak). W grę wchodziły też rozboje,
wszczynanie awantur i nieobyczajne zachowanie (szczury,
na przykład, używały wyzywającego makijażu).
To właśnie wówczas jakieś zwierzę (możliwe, iż była to
świnia) napisało pamiętny list do redakcji, skarżąc się
na kąsanie małoletnich świnek w szkole oraz
niesprawiedliwe rozdawnictwo rysików. Podczas Rady
Pedagogicznej postawiono pytanie, czy szczury powinny
kąsać same siebie. Oczywiście praktykowały to od zarania
dziejów, ale wyłącznie prywatnie, nie w ramach obowiązku
szkolnego. Ostatecznie stara klacz orzekła, że kąsanie
międzygatunkowe jest czymś zupełnie
innym niż podgryzanie własnej rodziny, więc w punkcie
167 szkolnego Regulaminu napisano, iż kąsanie szczura
przez innego szczura jest niezbywalnym prawem tego
gatunku, ale powinno odbywać się podczas przerw
lekcyjnych.
Pewna owca, po której nikt się tego nie spodziewał,
zwróciła uwagę na coś niepokojącego i zadała dosyć
niezwykłe i skomplikowane pytanie.
„Skoro szczury zostały wyznaczone do kąsania leniwych i
krnąbrnych uczniów, a nie mogą w ramach tych samych
obowiązków kąsać innych szczurów, mimo, iż to właśnie
ten gatunek ucznia jest najbardziej leniwym i krnąbrnym,
to czy przypadkiem nie dochodzi tu do
niesprawiedliwości?”.
To było bardzo złe pytanie. W dodatku brzmiało tak, jak
gdyby wymyślił je każdy, tylko nie owca.„Istotnie, tak
się może wydawać.” - odezwała się dyrektorka szkoły,
spoglądając podejrzliwie na owcę, która do tej pory
nauczała biologii i nie sprawiała kłopotów, a którą
właśnie wynoszono z posiedzenia wkładając jej do pyska
brudną szmatę.
„Przy odrobinie złej woli można zapytać czy każdy uczeń
naszej szkoły jest traktowany w ten sam sposób. Musimy
jednak na sprawy edukacji patrzeć w poszerzony,
wieloraki sposób, gdyż dopiero głęboka analiza problemu
pokazuje z całą jaskrawością, iż wprawdzie każdy uczeń
jest równy, ale niektóre równiejsze.”
To długie zdanie wyczerpało starą klacz. Sprawa kąsania
została nareszcie załatwiona.
Post scriptum
Trzecia próba edukacyjna dotycząca szczurów jeszcze nie
została wymyślona. Jest to właśnie ta próba, której
przebieg, wybrane metody i rozwiązania, pozostają w
zgodzie ze szkolną podstawą programową. Miała być
przeprowadzona na osobiste polecenie Krzykały.
Wcześniej jednak, podczas długich rozmów z pobekującą
nauczycielką biologii, podczas których zachęcano ją do
odbycia różnych trudnych ćwiczeń gimnastycznych, okazało
się, że owca wcale nie wymyśliła niezwykłego i
skomplikowanego pytania osobiście. Powtórzyła po prostu
to, co usłyszała od pewnego zwierzęcia, które bez
żadnych już wątpliwości okazało się świnią. W tej
sytuacji postanowiono piśmienne stworzenie odnaleźć, zaś
potem je wraz z owcą uciszyć. „Robię to z bólem serca” -
miał podobno powiedzieć Napoleon unosząc brew.
|
|
|
|