|
|
|
|
Ewa Demarczyk
(ur. 16 stycznia 1941
w Krakowie) – polska
piosenkarka, wykonująca utwory z
nurtu poezji śpiewanej, w latach
1962–1972 związana z Piwnicą pod
Baranami.
Jest uznawana za jedną z
najbardziej utalentowanych i
charyzmatycznych postaci
polskiej sceny muzycznej.
Ceniona jest za ekspresję, jaka
charakteryzuje śpiewane przez
nią teksty, niebywałą osobowość
estradową oraz wybitne zdolności
interpretacyjne. Wielokrotnie
nagradzana za swoje wykonania.
Występowała z powodzeniem na
całym świecie, m.in. w Austrii,
Niemczech, Francji, Szwecji,
Wielkiej Brytanii, USA, Kubie,
Brazylii, a gościły ją tak
prestiżowe estrady jak Olympia
czy Carnegie Hall.
|
|
|
|
|
Teatr EWY DEMARCZYK
Oto prawdziwe „theatrum mundi”. Zrozpaczeni jego
bohaterowie z rzadka tylko pozwalają sobie na
blady uśmiech, opowiadają o swoich tragediach w
różnych językach, choć mówią najczęściej o tym
samym — o nieszczęśliwej miłości. ..
Postacie tego teatru otaczane są przez Ewę
Demarczyk szczególną czułością, opowiadając o
ich losach, sama je niejako współtworzy. Dość
posłuchać piosenek sprzed kilkunastu lat by
dosłyszeć jak bardzo są przemienione: dojrzały,
pogłębiły swój smutek lub otoczyły go cieniutką
warstewką ironii. Bo właśnie ona rozświetla
czasem smutek tego teatru. Nie jest to jednak
gryzącą ironia, którą artystka chciałaby swych
bohaterów ośmieszyć. Przecież zarówno Rebeka jak
i artystka kabaretowa z „Czerwonym blaskiem
otoczona” wyprowadzone przez Ewę Demarczyk z ich
świata lat 30-tych i postawione na scenie dziś
są tylko trochę niemodne i nieco speszone — ale
jakże żarliwie śpiewają o swojej wielkiej
miłości. |
|
|
|
|
W korowodzie postaci widać i smutnego
skrzypka Hercowicza „co grał z pamięci jak z
nut”, poległe pokolenie wojennej młodzieży z
wierszy Baczyńskiego, duchy zapalające
bezszelestnie lampę w ogrodzie w wierszu
Trakla. .. cały magiczny teatr cieni, w
którym Demarczyk porusza się jak jego
prawdziwa pani, pokazując nam całą swą nad
nim władzę. I nagle pojawia się jak postać z
innego świata Mandelsztamowska Cyganka — ta
wie o ludziach wszystko, jej śmiech tnie
bezlitośnie, dźwięczy w nim i znajomość
świata — i gorycz niewiary. I zaraz po tym
cichuteńkie „Do babuni” Cwietajewej, a potem
od tylu lat zachwycający „Grande Valse
Brillante”, toczący się teraz groźnym
kotłem, by ustąpić miejsca bohaterce
„Pocałunków” Marii
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, której
wyznanie „Nie widziałem cię już od miesiąca.
.. lecz widać można żyć bez powietrza”,
wstrząsa. Bo jest bezgłośnym krzykiem
wszystkich najprawdziwiej ranionych serc
ludzkich.
|
|
|
|
|
W teatrze Ewy Demarczyk postacie pojawiają
się i nikną, przychodzą by zwierzyć się ze
swych udręczeń, najtajniejszych sekretów i
pożądań. Artystka stawia ich na scenie,
zdając się mówić — rozumiem was i kocham. A
do nas zwraca się z prośbą: — wy także ich
pokochajcie! I nic bardziej poruszającego
niż koniec spektaklu, gdy z ciemności
wyłania się nierytmiczne, zdezorientowane,
szukające dla siebie miejsca w świecie
stukanie w gitarę. Przy tym suchym,
niezdecydowanym, niepewnym „akompaniamencie”
artystka śpiewa wiersz Nicolasa Guillen —„La
pama sola” — „Samotna palma”. W ciszy aż
przeraźliwej, która zawładnęła widownią,
usłyszeć można opowieść o samotności. O
samotności palmy, kobiety — ale i o
samotności ziemi, naszej planety, która
wyczarowana wielka sztuka Ewy Demarczyk
zdaje się toczyć wśród bezmiaru wszechświata
w poszukiwaniu dobroci i miłości.
Józef Opalski
|
|
|
|
|
KARUZELA
Z
MADONNAMI
Miron
Białoszewski
Wsiadajcie
madonny,
madonny
Do bryk
sześciokonnych,
...ściokonnych!
Konie
wiszą
kopytami
nad
ziemią,
One w
brykach
na
postoju
już
drzemią.
Każda
bryka
malowana
w trzy
ogniste
farbki,
I trzy
końskie
maści, i
trzy
końskie
maści:
od
sufitu,
od dębu,
od
marchwi.
Drgnęły
madonny
i orszak
stukonny
ruszył z
kopyta.
Migają w
krąg
anglezy
siwych
grzyw i
lambrekiny
siodeł,
I
gorejące
wzory
bryk
kwiecisto-laurkowe.
A w
każdej
bryce
vis a
vis
madonna
i
madonna,
W
nieodmiennej
pozie
tkwi od
dziecka
odchylona...
Białe
konie,
bryka,
czarne
konie,
bryka,
rude
konie,
bryka,
Magnifikat!
A one w
Leonardach
smutnych
min, w
obrotach
Rafaela,
W
okrągłych
ogniach,
w
klatkach
z lin,
w
przedmieściach
i w
niedzielach,
A w
każdej
bryce
vis a
vis
madonna
i
madonna,
I
niewiadomo,
która
śpi, a
która
jest
natchniona.
Szóstka
koni,
one,
szóstka
koni,
one,
szóstka
koni,
one,
Zakręcone!
Wsiadajcie
madonny,
madonny
Do bryk
sześciokonnych,
...ściokonnych!
Konie
wiszą
kopytami
nad
ziemią,
One w
brykach
na
postoju
już
drzemią.
Każda
bryka
malowana
w trzy
ogniste
farbki,
I trzy
końskie
maści, i
trzy
końskie
maści:
od
sufitu,
od dębu,
od
marchwi.
Drgnęły
madonny
i orszak
stukonny
ruszył z
kopyta,
ruszył z
kopyta
|
|
|
|
|
|
POCAŁUNKI
Maria Pawlikowska Jasnorzewska
Wciąż powtarzasz uparcie i skrycie
Patrzysz w okno i smutek masz w oku
Przecież mnie kochasz nad życie
Sam mi mówiłeś przeszłego roku
Nie widziałam cię już od miesiąca
I nic, jestem może bledsza
Trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca
Lecz widać można żyć bez powietrza
Gdy się miało szczęście, które się nie trafia
Czyjeś ciało i ziemię całą
A zostanie tylko, tylko fotografia
To jest, to jest bardzo mało
Powiedziałeś mi: kiedy do mnie piszesz
Nie wystukuj wszystkiego na maszynie
Dopisz jedną linię własną ręką
Kilka słów, doprawdy nic wielkiego
Tak tak tak....
Wciąż się śmiejesz, lecz coś tkwi pozatem
Patrzysz w niebo na rzeźby obłoków
Przecież ja jestem i niebem i światem
Sam mi mówiłeś przeszłego roku
Nie widziałam cię... |
|
|
|
|
|
CZARNE ANIOŁY
Wiesław Dymny
Czarne anioły choć białoskrzydłe
A na ich twarzach miny obrzydłe
Na sinym niebie jak fajerwerki
Ale przeklęte raz i na wieki
To są anioły z mojej stodoły
Pouciekały przez dziury w dachu
Anioły śmierci z głowami węża
Latają w górze i czas tam mitrężą
Trzeba by wszystkie razem połapać
W pęczki powiązać wapnem ochlapać
I wsadzić do nieba czy trzeba nie trzeba czy
trzeba nie trzeba
Moja stodoła jest cała drewniana
Na cztery strony jest pomyślana
Na czarno-biało jest malowana
A cała święcona i wykadzona
Tam produkuję te czarne anioły
Jeden we fraku a drugi goły
Trzeci ponury czwarty wesoły
Piąty jak trumna a szósty umarł
Przez sine niebo czarny ptak leci
Nie to nie ptak jest to anioł śmierci
Ma białe skrzydła z gęsiego pierza
A pysk ma taki jak pysk u zwierza
Siedem guzików ma u surduta
A dusza jego jadem zatruta
Rąk czternaścioro ma u tułowia
Na jednej głowie ma dwa wodogłowia
Ma uszu szesnaście ma czterdzieści nosów
A skrzydła jego potwornie łopocą potwornie
łopocą
A skrzydła jego wielce szatańskie
Lecz choć on czarny toć anioł pański. |
|
|
|
|
JAKI ŚMIESZNY
Wincenty Faber
Jaki śmieszny jesteś pod oknem,
gdy zapada chłodny zmierzch,
a nad miastem chmury ogromne,
i za chwilę pewnie będzie padał deszcz...
Lepiej skryj się, daj i mnie zasnąć,
po co masz na deszczu stać?
Przynieś sobie z domu parasol,
Przynieś sobie z domu płaszcz.
Na kwadrans przed dziewiątą
podchodzi zmierzch pod okno,
za zmierzchem ty przychodzisz też,
i widzę cię co chwilę
pożytku z ciebie tyle,
że mnie przeraża byle deszcz.
Kiedy czasem drogę twą przetnę,
w inną stronę zwracasz twarz
lub kupujesz w kiosku gazetę,
choć w kieszeni drugą taką samą masz.
Nieraz chciałam wcześniej odpocząć,
przemęczona trudnym dniem,
lecz pod oknem zawsze był nocą
twój zabawny, długi cień.
Więc dróg poznaj sto,
aby dojść do mych ust,
bo świat, cały świat
chcę ci zamknąć na klucz.
Już idź, uśmiech swój
zostaw u mnie jak ślad.
Jest noc, mijasz noc
lekkomyślny jak wiatr. |
|
|
|
|
Na kwadrans przed dziewiątą
podchodzi zmierzch pod okno,
za zmierzchem ty przychodzisz też,
i widzę cię co chwilę
pożytku z ciebie tyle,
że mnie przeraża byle deszcz.
Jaki śmieszny jesteś pod oknem,
gdy zapada chłodny zmierzch,
a nad miastem chmury ogromne,
i za chwilę pewnie będzie padał deszcz...
Po co włóczysz się tu jak widmo?
Tyś z księżyca chyba spadł!
Ale wiem, na polu jest zimno,
a ty masz we włosach wiatr.
Więc dróg poznaj sto,
aby dojść do mych ust,
bo świat, cały świat
chcę ci zamknąć na klucz.
Już idź, uśmiech swój
zostaw u mnie jak ślad.
Jest noc, mijasz noc
lekkomyślny jak wiatr.
La la la la la
La la la la la la
Jest noc, mijasz noc
lekkomyślny jak wiatr.
Wincenty Faber |
|
|
|
|
|
DESZCZE
Krzysztof Kamil Baczyński
Deszcz jak siwe łodygi, szary szum,
a u okien smutek i konanie.
Taki deszcz kocham, taki szelest strun,
deszcz - życiu zmiłowanie.
Dalekie pociągi jeszcze jadą dalej
bez ciebie. Cóż? Bez ciebie. Cóż?
w ogrody wód, w jeziora żalu,
w liście, w aleje szklanych róż.
I czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?
Deszcz jest jak litość - wszystko zetrze:
i krew z bojowisk, i człowieka,
i skamieniałe z trwóg powietrze.
A ty u okien jeszcze marzysz,
nagrobku smutny. Czasu napis
spływa po mrocznej, głuchej twarzy,
może to deszczem, może łzami.
I to, że miłość, a nie taka,
i to, że nie dość cios bolesny,
a tylko ciemny jak krzyk ptaka,
i to, że płacz, a tak cielesny.
I to, że winy niepowrotne,
a jedna drugą coraz woła,
i to, jakbyś u wrót kościoła
widzenie miał jak sen samotne. |
|
|
|
|
|
I stojąc tak w szeleście szklanym,
czuję, jak ląd odpływa w poszum.
Odejdą wszyscy ukochani,
po jednym wszyscy - krzyże niosąc,
a jeszcze innych deszcz oddali,
a jeszcze inni w mroku zginą,
staną za szkłem, co jak ze stali,
i nie doznani miną, miną.
I przejdą deszcze, zetną deszcze,
jak kosy ciche i bolesne,
i cień pokryje, cień omyje.
A tak kochając, walcząc, prosząc
stanę u źródeł - studni ciemnych,
w groźnym milczeniu ręce wznosząc,
jak pies pod pustym biczem głosu.
Nie pokochany, nie zabity,
nie napełniony, niedorzeczny,
poczuję deszcz czy płacz serdeczny,
że wszystko Bogu nadaremno.
Zostanę sam. Ja sam i ciemność.
I tylko krople, deszcze, deszcze
coraz to cichsze, bezbolesne.
ukończone 21 II 43r.
Krzysztof Kamil Baczyński |
|
|
|
|